Archive for Wrzesień 2008

James Tate: The Ghost Solidiers. tłumaczenie: Jacek Wojciechowski

24 września, 2008

ZDRADA

 

 

         Człowiek, który za mną szedł wyglądał jak agent rządowy. Odwróciłem się więc, podszedłem do niego i spytałem „Dlaczego pan mnie śledzi?” Odpowiedział „Nie śledzę pana. Jestem agentem ubezpieczeniowym idącym do pracy.” „Wobec tego proszę wybaczyć moją pomyłkę,” – powiedziałem. „Zrobił pan coś złego lub niepatriotycznego, czy też jest pan zwyczajnym paranoikiem?” – zapytał. „Nie zrobiłem niczego złego, absolutnie nic niepatriotycznego i nie jestem paranoikiem,” – powiedziałem. On odpowiedział: „Wie pan, nikt nigdy nie wziął mnie za agenta rządowego.” „Przepraszam,” – powiedziałem. „Pan ma coś na sumieniu, czyż nie?” – zapytał. „Nie, nie mam. Jestem po prostu czujny,” – powiedziałem. „Jak dobry przestępca,” – odparł. „Proszę przestać mówić do mnie w ten sposób,” – powiedziałem. „Nie chcę mieć z panem nic wspólnego.” „Popełnił pan jakąś zdradę i teraz pana ścigają,” – powiedział. „Postradał pan zmysły,” – odparłem. „Benedykt Arnold, oto kim pan jest,” – powiedział.  „Idę na manifestację pacyfistyczną, chyba nie widzi pan w tym niczego złego?” – powiedziałem. „A, pacyfista. To to samo co zdrajca,” – powiedział. „Nieprawda,” – powiedziałem. „Prawda,” – powiedział. „Nie.” „Tak.” „Nie.” „Tak.” Doszliśmy do wejścia do jego biura. „Naprawdę żal mi się z panem rozstawać. Zjadłby pan jutro ze mną lunch?” – zapytał. „Byłbym zachwycony,” – powiedziałem. „Dobrze. Zatem w południe w Sadie’s Cafe,” – powiedział. „W południe w Sadie’s,” – powiedziałem.     

 

 

W LUDZKIEJ POSTACI

 

 

Wyciągnąłem rękę w jednym kierunku i poczułem coś jakby jedwab, jedwabny szal taki, jakie noszą księżniczki. Wyciągnąłem drugą rękę i coś mnie w nią ugryzło, pewnie małpa. A zatem, wywnioskowałem, muszę być w Indiach. Ktoś wszedł do pokoju i powiedział „Wstawaj!” Usiłowałem wstać ale byłem zgięty w pół. Usiłowałem się wyprostować, ale nie mogłem. „Stań prosto!” – powiedział głos. „Nie mogę proszę pana, taką mam posturę,” – odpowiedziałem. „W porządku, maszeruj w moim kierunku,” – powiedział. Miałem dość mgliste pojęcie o tym, gdzie stoi ale pomaszerowałem tam, o ile można to było nazwać marszem. „Stój,” – powiedział a ja stanąłem. „Spotkasz się teraz z kapitanem, który jest bardzo ważną osobistością. Musisz go się go słuchać i wykonywać wszystkie jego rozkazy. Zrozumiano?” – powiedział. „O tak proszę pana, zrobię dokładnie tak, jak pan powiedział,” – powiedziałem. Otworzyłem drzwi, a potem następne drzwi, a potem następne. A potem, wreszcie, zobaczyłem kapitana pochylonego nad biurkiem, z twarzą oświetloną zielonym światłem. Wciąż byłem zgięty w ukłonie, ale dalej czekałem aż mnie zauważy. Nic nie powiedział. Zacząłem nucić sobie pod nosem. W końcu podniósł wzrok i powiedział: „Co ty za jeden, jakiś kaleki królik, czy co?” „To bardzo zabawne panie kapitanie. Może i jestem kalekim królikiem, ale jestem tu również aby wykonywać pańskie rozkazy,” –      odpowiedziałem. „Zuch chłopak. No to pokicaj trochę dla mnie.” Zebrałem wszystkie siły i  zacząłem kicać po całym pokoju. „Doskonale” – powiedział. „Teraz możesz zniżyć się jeszcze bardziej i poprzemykać się po pokoju tak cicho, jak tylko umiesz,” – powiedział. Widziałem jedynie zielonkawy zarys postaci kapitana. Tak naprawdę nie mogłem go zobaczyć. Wciąż robiłem to, co mi kazał i prawie wpadłem na krzesło, którego nie zdołałem zauważyć. „A teraz chcę, żebyś rzucił się na mnie z całą mocą. Zobaczymy, czy będziesz w stanie mnie przewrócić,” – powiedział. „Panie kapitanie, ważę zaledwie kilka funtów i jestem dość wątły. Nie wydaje mi się, aby to była równa walka,” – odparłem. „A kto powiedział, że to ma być uczciwa walka?” Mam zamiar zmiażdżyć cię i zamienić w małą kulkę sierści,” – powiedział. Naprawdę myślał, że jestem królikiem. To wprawiło mnie w zakłopotanie. Po tylu latach leczenia, jak mógł ktokolwiek pomyśleć, że jestem królikiem? Wyślizgnąłem się z jego pokoju niemalże obijając głową o kolana, marząc o swoim łóżku i nie wiedząc, czy kiedykolwiek zdołam je znaleźć.

 

 

 

ROZPACZLIWA ROZMOWA

 

 

            Spytałem Jaspera czy wie coś o nadciągającej rewolucji. „Nie wiedziałem, że zbliża się rewolucja,” – odparł. „Wiesz, ludzie są oburzeni. Może nadejść,” – powiedziałem. „Wolałbym, żebyś nie zmyślał sobie takich rzeczy. Zawsze próbujesz robić ze mnie idiotę,” – odpowiedział. „Wszędzie są żołnierze. Trudno powiedzie, po której są stronie,” – powiedziałem. „Są przeciw nam. Wszyscy są przeciw nam. Czyż nie w to właśnie wierzysz?” – odparł. „Nie wszyscy. Jest kilku źle poinformowanych i zagubionych, którzy wciąż wierzą w to i owo,” – odparłem. „Cóż, to dodaje mi otuchy,” – powiedział. „Nigdy nie trać wiary,” – odpowiedziałem. „A kto powiedział, że kiedykolwiek miałem wiarę?” – powiedział. „Wstydź się, Jasper. To ważne, żeby wierzyć w sprawę.” „W sprawę pakowania się w jeszcze większe tarapaty?” – zapytał. „Nie, w sprawę ludzi stających razem w obronie swoich praw, wolności i w ogóle,” – odparłem. „Cóż, to już było. Nie mamy żadnych praw,” – powiedział. Milczeliśmy przez kilka minut. Gapiłem się przez okno na królika na podwórku. W końcu powiedziałem: „Mówiłem to wszystko żeby cię rozbawić.” „Ja też,” – odparł. „Wierzysz w Boga?” – powiedziałem. „Bóg jest w więzieniu.” „A co zrobił?” – spytałem. „Wszystko,” – odpowiedział.

 

 

 

 

PAŁAC PAMIĘCI

 

        

Tak późno w nocy nie paliło się tam ani jedno światło. Obszedłem go dokoła i sprawdziłem, czy drzwi są zamknięte. Oczywiście były. Po ścianie budynku pięła się gęsta winorośl, więc spróbowałem wspiąć się po niej. Byłem już prawie na górze, gdy zacząłem się chwiać i odpadać od budynku. Spadłem z hukiem kalecząc sobie czoło i ręce. Z przodu znalazłem schody pożarowe i wspiąłem się na nie. Włamałem się przez okno na drugim piętrze i ze zdumieniem odkryłem, że po podłodze walają się całe sterty albumów ze zdjęciami i segregatorów. Włączyłem światło choć wiedziałem, że to niebezpieczne. Zdawało się, że nie panował w nich żaden porządek. Przyciągnąłem krzesło i podniosłem jeden z albumów – dzieci na kucykach przebrane za kowbojów, dzieci trzymające złowione przez siebie ryby, torty urodzinowe, przyjęcia, tańce; nie było końca fascynacji dziećmi, ale to wszystko sprawiało wrażenie, jakby było częścią tego samego dzieciństwa. Następny album zawierał zdjęcia na wpół martwych, ledwo oddychających tub, torebek na jedzenie, szklanych, nieobecnych spojrzeń tych, którzy prawie odeszli. W Pałacu Pamięci nic nie zostaje zgubione, co najwyżej niewłaściwie ulokowane. Spędziłem tam większą część nocy, aż stałem się tak wyczerpany, że ledwo mogłem utrzymać otwarte powieki. W trakcie przeglądania albumów poświęconych młodym kochankom nagle zamarłem. Było tam zdjęcie moich rodziców, mocno wyblakłe, zaledwie dwudziestoletnich, być może jeszcze przed ślubem, trzymających się za ręce i uśmiechających do aparatu. Świat powstrzymał na ten krótki moment swą wściekłość, dając im ten moment jasności, tak kruchy i wątły. Wyjąłem to zdjęcie z albumu i zatrzymałem przy sobie. Podszedłem do okna i spojrzałem w dół. Stał tam jakiś umundurowany starzec. „Zejdź na dół synu, jesteś aresztowany,” – powiedział. „Ależ panie władzo, jestem starym człowiekiem,” – powiedziałem. „Pałac Pamięci nie ma pamięci. Jego to po prostu nie obchodzi, synu.” – odparł.

 

 

 

PLAN B

 

        

Joaquin powiedział, żeby zapomnieć o starym planie. Został on całkowicie zastąpiony przez nowy plan. „Dobra, jaki jest nowy plan?” – spytałem. „Trzeba jeszcze dopracować kilka ostatnich szczegółów, ale wkrótce będzie gotowy,” – odparł. „To znaczy, że jesteśmy pomiędzy planami a to oznacza, że w tej chwili nie mamy żadnego planu,” – powiedziałem. „Tak bym tego nie określił. To ukazałoby w negatywnym świetle naszą, bądź co bądź świetlaną przyszłość,” – odpowiedział. „Najpierw poczekam na poprawioną wersję planu a potem zacznę rozmawiać na temat naszej świetlanej przyszłości,” – powiedziałem. „Znajdujemy się teraz w szczelinie, przyczajeni, rozglądając się,” – powiedział. „Czuję się,  zagubiony i bezbronny, jak wędrowiec bez mapy, narażony na to, że zmiecie mnie pierwsza salwa,” – powiedziałem. Właśnie wtedy do pokoju wszedł Darrell. „Co się z tobą dzieje?” – zapytał. „Jestem zgubiony” – odparłem. „E tam, widziałem drugi plan i jest on o wiele lepszy od pierwszego, wierz mi,” – powiedział. „A kiedy on się pojawi?” – spytałem. „Wkrótce, jest już prawie gotowy, jeszcze tylko kilka ostatnich poprawek,” – powiedział. Joaquin powiedział: „Ci kolesie naprawdę znają się na robocie, są najlepsi.” „Nie wiem nawet kim oni są,” – powiedziałem. „Nikt tego od ciebie nie oczekuje,” – powiedział Darrell. „Nie twój interes,” – powiedział Joaquin. „Ale ja nie jestem żadnym królikiem doświadczalnym,” – powiedziałem. „Wszystko będzie bobrze, zobaczysz,” – odparł Darrell. Po chwili wszedł jakiś człowiek w masce i wręczył Joaquinowi kartkę papieru. Gdy człowiek wyszedł, Joaquin powiedział „Dobra, chodźcie za mną.” – Wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy iść. Jakiś człowiek pozdrowił mnie a ja pozdrowiłem jego. „Czy tak dobrze, Joaquin?” – spytałem. „Bardzo dobrze,” – odparł. Chwilę potem dziewczyna którą znam, podeszła i uściskała mnie. „Joaquin, czy to był błąd?” – spytałem. „Nie, wszystko doskonale,” – odparł. W końcu weszliśmy do lodziarni. Kelnerka przyjęła zamówienie. Jakaś kobieta podeszłą do Darrella i powiedziała „Czy mogę się dosiąść?” Darrel powiedział „Oczywiście, proszę.” Ona powiedziała „Darrell, tęskniłam za tobą. Gdzie się podziewałeś?” Darrell spojrzał na Joaquina, Joaquin skinął głową. Wtedy Darrell powiedział „Plan B pozwolił mi cię znaleźć. Zawsze musimy być mu za to wdzięczni.” „Chwała planowi B,” powiedzieliśmy wszyscy razem. Zacząłem lizać mój czekoladowy rożek w poczuciu głębokiej tajemnicy.

 

 

ZAGINIONE PLEMIĘ

 

Kiedy czerwone frisbee przeleciało nad naszymi głowami uklękliśmy i zaczęliśmy się modlić. O co się modliliśmy, nie wiem. Właściwie to nie wiedziałem nawet co robię wśród tej grupy lunatyków. Wciąż wypatrywali znaków. Nie za bardzo wierzyłem w takie rzeczy. Ale gdy oni uklękli do modlitwy ja również ukląkłem, choć tak naprawdę  wcale się nie modliłem. „Jak sądzisz, co oznacza to stado gołębi?” spytał mnie jeden z nich. „To oznacza, że zboczyliśmy ze ścieżki Pana,” odparłem. „To straszne, czyż nie?” „O tak,” powiedziałem. Szliśmy przez łąkę porośniętą koniczyną. Stał tam stary traktor, cały zardzewiały. Jedna z kobiet potknęła się i upadła. „Zostawmy ją. Będzie dla nas ciężarem,” powiedział przewodnik. Dwa jelenie zobaczyły nas i zaczęły uciekać. „Wielkie nieba, nasz koniec jest bliski,” powiedział mój towarzysz. Wszyscy padliśmy na twarze i zaczęliśmy się modlić. „Nie uważam, że koniec jest bliski,” powiedział ktoś. „Oczywiście, że koniec jest bliski,” powiedział ktoś inny. „Uciekające dwa jelenie, czyż nie?” „Dwa uciekające jelenie oznaczają, że wydarzy się coś wspaniałego,” powiedziałem. „Nie widziałem żadnych jeleni. Myślę, że je sobie zmyśliliście,” powiedział ktoś inny. „Lepiej ruszajmy stąd. Zaraz zrobi się ciemno,” powiedział ktoś inny. Wkrótce weszliśmy do lasu. „Moim zdaniem popełniamy błąd,” powiedziałem. „Zabłądzimy.” „Błądzą tylko niedowiarki. Ujrzymy znak, zapamiętaj moje słowa,” odparł. „W lesie jest zbyt dużo znaków,” powiedziałem. Dzięcioł smugoszyi sfrunął z drzewa i przeleciał tuż nad naszymi głowami. „To tam dane nam jest obozować,” powiedział przewodnik. Zapadał już mrok, gdy rozbijaliśmy namioty. „Nie podoba mi się tu,” powiedziałem. „Bóg nas nie opuści. Nigdy nas nie opuszcza,” powiedział mój towarzysz. Zapadła noc. Powiedziałem: „Musimy się stąd wydostać. Stanie się coś strasznego.” Nie było odpowiedzi. Więc, z zapaloną latarką, zacząłem iść między drzewami. Nigdy nie lubiłem tych ludzi. Byli zagubionym plemieniem, a ja nie byłem zagubiony, tylko zażenowany.

 

NOWE KONIE

 

 

                        Gdy przybyły konie byłem bardzo szczęśliwy. Wypuściłem je na łąkę i wszystko, za wyjątkiem much, zdawało im się tam podobać. Później poszedłem sprawdzić czy są najedzone. Łaciaty ożywił się i kopnął ogrodzenie, co mnie zdumiało, ale potem już wszystko wróciło do porządku. Później, gdy wróciły na noc do stajni, dobiegł mnie dźwięk, jakby syk węża, dobiegający z jednej z przegród, ale niczego tam nie zauważyłem. Rankiem, gdy wypuściłem konie, gniada klacz kulała. Próbowałem ją zbadać, ale kopnęła mnie w głowę i na jakieś piętnaście minut straciłem przytomność. Od tej pory wszystko było z nią w porządku. Gdy byłem nieprzytomny gniada przeskoczyła przez ogrodzenie, więc poszedłem po ciężarówkę. Znalazłem ją jakieś trzy mile dalej. Ktoś w ciężarówce, czy samochodzie głaskał ją podczas gdy ona leżała na poboczu. Zdołałem postawić ją na nogi a jej udało się wejść po desce do ciężarówki.

Gdy wsadziłem ją z powrotem do zagrody zdałem sobie sprawę, że ma złamaną nogę i że trzeba będzie ją zastrzelić. Kasztanka głośno zarżała. Deresz podszedł do mnie i umyślnie nadepnął mi na nogę. Bolała mnie noga i co ważniejsze, zranione były moje uczucia. Naprawdę chciałem, żeby te konie były szczęśliwe. Łaciata z rozpędu walnęła w ogrodzenie. Kasztanka zaczęła gonić gniadą, aż gniada padła. Szumiało mi w głowie, mój żołądek się przewracał. Gniada przeskoczyła nad traktorem i znalazła się tuż przede mną. Wybiegłem z zagrody i zamknąłem ogrodzenie. Gniada cierpiała. Musiałem uwolnić ją od cierpień. Przyniosłem z domu swoją strzelbę. Kochałem te konie, naprawdę, ale coś było z nimi nie tak. Kasztanka nie chciała przepuścić mnie przez bramę. Łaciata zaczęła śpiewać psalmy po łacinie. Deresz wyglądał, jakby na czole wyrósł mu róg. Zacząłem strzelać na oślep, we wszystkich kierunkach.

 

 

 

RDZENNI AMERYKANIE

 

            „Znaleźliśmy ich dzisiaj rano u ciebie na trawniku, jest ich około siedemdziesięciu pięciu,” – powiedział oficer. „Co to za jedni?” – spytałem. „No, to jacyś rdzenni, nie wiemy jeszcze jakiego rodzaju, ale wkrótce będziemy. Użyliśmy elektrycznych urządzeń żeby ich sparaliżować, ale zaczęli dochodzić do siebie po jakichś dwudziestu czterech godzinach. Niektórzy z nich będą żyć tylko przez około godzinę, inni spokojnie dociągną do sześćdziesiątki. Więc lepiej od razu zacznijmy ich reedukację.” – powiedział. „Ale skąd oni się wzięli?” – spytałem. „Cóż, naprawdę nie wiemy, ale niektórzy z naszych naukowców sądzą, że oni po prostu wyrośli spod ziemi, odezwał się w nich jakiś sygnał, coś jakby zegar biologiczny” powiedział. „Chcesz powiedzieć, że przez cały czas mieszkałem na cmentarzu?” – spytałem. „Najwyraźniej.” -odparł. „No, to wiele wyjaśnia,” – powiedziałem. „Co masz na myśli?” – spytał. „Ostatnimi czasy czułem, że w nocy dom bardzo się trzęsie i zdawało mi się, że słyszę dochodzące z oddali jęki. Budziłem się zlany potem, który brałem za krew,” – odparłem. „Może przyjdzie pan tu jutro rano, to pokarzemy panu kilkoro z tych ludzi,” – powiedział. „Dziękuję, panie oficerze,” – powiedziałem. Oczywiście zmartwiłem się na wieść, że ci ludzie leżeli zakopani pod moim trawnikiem przez te wszystkie lata, ale cóż mogłem na to poradzić? Trawnik był w okropnym stanie. Na wiosnę trzeba będzie go gruntownie odnowić. Na posterunku policji zjawiłem się nazajutrz o 10 rano, tak jak było umówione. Tam, za szklanymi drzwiami znajdowali się ci na w pół przebudzeni ludzie, jęczący i łażący tam i z powrotem. „Nie wyglądają zbyt groźnie,” – powiedziałem do oficera. „To dlatego chciałem, żeby przyszedł pan wcześnie. Nie chciałem, żeby widział pan następną część,” – odparł. „Co wtedy robicie?” – spytałem. „Więcej elektryczności. Potem powoli zaczniemy reedukację. Niektórzy z nich zajdą naprawdę daleko,” – powiedział. „”A co z pozostałymi?” – spytałem. „Och, pochowamy ich z powrotem po wstrząsie, który utrzyma ich na dole przez dobry kawał czasu,” – powiedział. „Na moim podwórku?” – spytałem. „To ich ojczysta ziemia,” – odparł.  

 

 

DWIE WIZJE

 

„Rozglądam się dokoła i widzę dwie postacie biegnące poprzez krajobraz, w poszarpanych ubraniach, prawie padając z nóg,” – powiedziałem. „To zabawne. Ja widzę dwie postacie tańczące swinga, z kwiatami we włosach i z pieśnią na ustach,” – powiedziała Nikki. „Upadają i pełzną. Myślę, że umierają z pragnienia,” – powiedziałem. „Ci ludzie są zakochani. To takie oczywiste. Nie potrafią trzymać się od siebie z dala,” – powiedziała. „Czekaj chwilę. Tam jest też ktoś trzeci, na koniu. Podjeżdża do nich i daje im się napić ze swojej manierki. Zsiada z siodła i oferuje im swojego konia. Pomaga im wsiąść i prowadzi konia,” – powiedziałem. „Ona go policzkuje. Powiedział coś strasznie złego. Podnosi rękę,” –  powiedziała. „Nikki,” – powiedziałem, – „dlaczego nie patrzymy na ten sam obrazek?” „Ależ patrzymy, Harley. To ten sam obrazek, tylko że ty masz jakieś zabawne pomysły,” – odparła. „Ja tylko relacjonuję to, co widzę,” powiedziałem. „Kontynuuj zatem,” powiedziała. „Pojawiają się jeźdźcy na wielbłądach i otaczają ich,” – powiedziałem. – Jest ich ze trzydziestu i mają szable.” „Zakochani przytulili się i całują.,” – powiedziała. „Twoi ludzie są tacy przewidywalni,” – odparłem. „Przepraszam. Co mam w związku z tym zrobić?” – spytała. „To nie twoja wina. Myślę, że nic nie możesz zrobić,” – powiedziałem. „Wódz zsiada ze swojego wielbłąda i mierzy szablą w mężczyznę prowadzącego konia. Żąda pieniędzy w zamian za przepuszczenie przez pustynię.” „Tak się martwię o tych ludzi. Nie wydaje mi się, aby wyszli z tego żywi,” – powiedziała. „A co z twoimi ludźmi?” – spytałem. „Nie widzę ich. Nigdzie ich nie ma,” – odparła. „Może leżą martwi w rynsztoku. Szukałaś w rynsztokach?” „Szukałam wszędzie. W pośpiechu zostawiła swoją apaszkę,” – powiedziała. „Pewnie poszli na lody. Wrócą,” – odparłem. „A co u twoich?” – spytała. „Nie chcesz wiedzieć. Przykro mi, ale nie przywiązałem się do nich. Od początku nie mieli szans,” – powiedziałem. „Ale oni byli ludźmi twojego pokroju. Lubiłeś ich,” – powiedziała. Usiedliśmy i przez chwilę patrzyliśmy w przestrzeń. „W końcu spytałem: „A co z twoimi ludźmi?” Powiedziała: „Co z nimi?” Powiedziałem: „Zabiłaś ich?” „Nie chcę teraz o tym rozmawiać. To taka piękna noc.”   

 

 

NIC NIE JEST TAKIE, JAKIM SIĘ WYDAJE

 

           

            „Nic nie jest takie, jakim się wydaje.” Pewnego dnia powiedział mi to Morgan. Brzmiało to mądrze, ale wątpiłem czy jest w tym jakiś głębszy sens. To znaczy wiem, że w świecie jest dużo iluzji, ale sklep z butami jest sklepem z butami, moja brzytwa dalej jest brzytwą a mój kapelusz moim kapeluszem. Morgan prawdopodobnie przeczytał książkę o zen. Tak się zachowuje, chodzi na te dziwaczne popijawy a po powrocie wygłasza do mnie przemówienia. Nie dbam o to. Dzięki temu mam o czym rozmyślać. Kiedyś powiedział, że duchy istnieją i że nie trzeba się ich bać, bo one są strasznie samotne i po prostu potrzebują towarzystwa. Powiedziałem, że nigdy nie widziałem ducha a on powiedział, że nie patrzyłem we właściwą stronę. Nigdy mi nie powiedział, która strona jest właściwa. Podejrzewam, że to wymaga spektrofluorometru, a ja go nie mam. Ale Morgan też nie. Lubię siedzieć nocami na dworze i patrzeć na gwiazdy. Są ich w Drodze Mlecznej miliardy. Oczywiście my możemy dostrzec tylko kilka tysięcy, ale to i tak mnóstwo jak dla mnie. Co jakiś czas jedna z nich spada, prosto z wodoru, po dwudziestu pięciu miliardach lat, albo i dłużej. Często zastanawiam się, dokąd one pędzą z tak zwrotną prędkością. Nasze Słońce odejdzie za dwadzieścia pięć miliardów lat, i co wtedy?

 

 

KOCHANIE, CZY MNIE SŁYSZYSZ?

 

            Alison patrzyła w lustro i czesała swoje włosy. Jakaż była piękna! „Wyglądam paskudnie,” – powiedziała. Schyliłem się, zawiązałem buta, a gdy wstawałem uderzyłem głową o stolik. „Aaał,” – powiedziałem. „Co powiedziałeś, kochanie?” – spytała. „Powiedziałem, że powinniśmy kupić nowy stół,” – odparłem. „Przecież właśnie jeden kupiliśmy,” – powiedziała. „Moglibyśmy kupić drugi, żeby mieć zapas na wypadek, gdyby z tym coś się stało,” – powiedziałem. Nie odpowiedziała, tylko dalej szczotkowała swoje włosy. Spojrzałem na swoje buty i powiedziałem: „Coś tu jest nie tak.” „Co powiedziałeś, kochanie?” „To wspaniale móc być tam dziś wieczorem.” „Gdzie: tam, kochanie?” „Gdziekolwiek to jest, idziemy tam,” – powiedziałem. „Nigdzie nie idziemy,” – powiedziała. „To znaczy tu. To cudownie móc być tu dziś wieczorem.” „Romantyczna noc we dwoje w domu,” – powiedziała. Co miała na myśli mówiąc „nomadyczna”? Nomadyczna noc we dwoje w domu. Zdarzały się chwile, kiedy martwiłem się o Alison. Balansowała na krawędzi, niemalże przechodząc do swojego własnego świata gdzie nic, co widzi i słyszy nie ma odpowiednika w realnym świecie. Codziennie żyję z tym strachem. Moje buty są założone na niewłaściwe stopy, albo tylko tak mi się teraz wydaje.

 

 

 

 

CHŁOPIEC I JEGO KROWA

 

            Usiadłem na swojej kanapie i zanuciłem prostą melodię. Nie rozpoznawałem jej, ale dalej nuciłem. Zacząłem wpadać w trans i zakręciło mi się w głowie. Podskoczyłem i powiedziałem: „To nie jest dobry pomysł chłopcze. Weź się w garść. Masz obowiązki, są miejsca, w które musisz pojechać, rzeczy, które musisz zobaczyć, ludzie, których musisz spotkać, światy do zdobycia.” Następnie upadłem na podłogę i leżałem na niej, drżąc, z jednym okiem otwartym. Zaatakował mnie brutalny chochlik. Miałem kłopoty z poruszaniem kończynami. Powiedziałem: „Będziesz tego żałował.” Jakaś ręka sięgnęła po mnie i podniosła, ręka nie należąca do nikogo. Nalałem sobie szklankę wody i wypiłem ją. Zaczęła ze mnie wyciekać. Poszedłem wezwać hydraulika. „Cieknie,” – powiedziałem. Miałem nadzieję, że uda mi się opanować sytuację, bo miałem wielkie plany, rzeczy które zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie zrobiłem. Coś pełzło po ścianie. Był to zielony trzyszcz polny[1] z sześcioma plamkami. To musiało coś oznaczać. Powodzenie? Śmierć? Chwyciłem szklankę, szybko złapałem żuczka i wyrzuciłem go na zewnątrz. Po co ryzykować. Wróciłem na kanapę i zacząłem nucić melodyjkę, którą nuciła mi mama gdy byłem mały, o chłopcu i jego krowie. I tak popołudnie przeszło w wieczór, a wieczorem przyszyłem sobie guzik w koszuli i poczułem się naprawdę dobrze.

 

 

CELEBRACJA TAŚMY IZOLACYJNEJ

 

            Miałem mnóstwo taśmy izolacyjnej, ale nigdy jej nie używałem. Na wszelki wypadek kupiłem więcej. Pomyślałem sobie, że na pewno nadarzy się jakaś okazja. Rozglądałem się dokoła. Powiedziałem do Tracy: „Czy masz coś przeciwko temu, żebym owinął cię taśmą izolacyjną?” „Ale tylko trochę na nadgarstku,” – odparła. „Dziękuję,” – powiedziałem. Poczułem się znacznie lepiej. Nikt nie wie co się zaraz wydarzy,” – powiedziała. „Co masz na myśli?” – spytałem. „Satelita spadł na kościół episkopalny,” – powiedziała. „A to nieszczęście,” – powiedziałem. – Czy ktoś ucierpiał?” „Pani Grave tam była. Ona myśli, że to znak z nieba. Gdy to się stało podjadała krakersa,” – powiedziała. Wziąłem kawałek taśmy i przykleiłem jej do pleców. „Cieszę się, że jest cała,” – powiedziałem „To psychotyczka. Wiesz o tym,” – powiedziała. Wziąłem kawałek taśmy i przykleiłem jej do włosów. „To nieszkodliwa starsza pani, która boi się goblinów,” – powiedziałem. „Ona myśli, że wszystkie dzieci są goblinami. Pewnego dnia któreś zabije,” – odparła. „Boa dusiciel Andy’ego uciekł zeszłej nocy,” – powiedziałem. „Kto to jest Andy?” – spytała. „On jest kierowaniem w sklepie z artykułami żelaznymi Ace’s,” – odparłem. – „Myślałem, że go znasz.” „Nigdy nie byłam w sklepie z artykułami żelaznymi Ace’s,” – powiedziała. „To cudowne miejsce,” – odparłem. „Co on do diabła robił z boa dusicielem?” – spytała. „Trzymał świnie z dala od jego domu,” – odparłem. „Jest w tym jakiś sens,” – powiedziała. Wyciągnąłem ręce i przykleiłem jej do tyłka kawałek taśmy. Wyglądała teraz naprawdę ślicznie.


[1] Taki żuczek. W oryginale Six-Spotted Greek Tiger Betele, po łacinie cicindela campestris

.

POKRZEPIENIE

 

            Na sobotnim jarmarku starsza pani sprzedaje fiolki z moczem łasicy, za trzydzieści pięć dolarów sztuka który to, wedle jej słów, działa zbawiennie na duszę. „Skąd pani go ma?” – zapytałem ją. „Mam swoje źródła,” – odparła. „Skąd mam wiedzieć, że to nie pani mocz?” – spytałem. „Bo gdyby był mój, nie działałby zbawiennie na twą duszę. Sugerujesz, że jestem jakąś natrętną oszustką. Otóż zapewniam cię, że nie jestem. Mocz łasicy od stuleci znany jest jako doskonałe lekarstwo na duszę. Spójrz dokoła, na te wszystkie umęczone dusze. Mogłabym im pomóc, ale one śmieją się ze mnie, takim słabym, pełnym znużenia śmiechem,” – powiedziała. „Pewnego razu w Teksasie wypiłem mocz podbrudnika mokradłowego[1],” – powiedziałem. „Jak go dostałeś?” – spytała. „Znałem tego nietoperza,” – odparłem. „Och,” – powiedziała. „Miałem po tym widzieć w nocy, ale skończyło się tym, że na miesiąc niemal zupełnie oślepłem,” – powiedziałem. „Nie możesz być zbyt ostrożny,” – powiedziała – „Ale ja gwarantuję satysfakcję albo zwrot pieniędzy.” „To dobra oferta, ale muszę ją przemyśleć,” – powiedziałem. „Rób jak uważasz,”- powiedziała. – „Ale ja mogę to w każdej chwili sprzedać.”  „No dobra, wezmę jedną,” – powiedziałem. „Tylko jedną? Będziesz żałował,” – odparła. Sprawdziłem w portfelu. „No dobra, niech będą trzy,” – powiedziałem. „Specjalnie dla ciebie zapakuję je w ładną torebkę. A tu przyczepię swoją wizytówkę na wypadek, gdybyś chciał więcej. Dzwoń o każdej porze,” – powiedziała. Nazywała się Adela Lea Baider a ja właśnie dałem jej sto pięć dolarów za trzy fiolki moczu łasicy. Odczuwałem rodzaj dziwnego podniecenia. Właściwie to nie miałem zamiaru tego wypić, ale samo noszenie tego w kieszeni było obrzydliwie ekscytujące. Wmieszałem się w tłum i oczywiście unosiłem się cal lub dwa nad ziemią. Spodziewałem się że w końcu jakiś nieprzyjemny typ ściągnie mnie na dół i strzeli w pysk za moją nieroztropność, ale to nie nastąpiło. Zamiast tego ujrzałem Hilary kupującą bukiet żonkili. Dotknąłem jej ramienia i powiedziałem: „Jak się masz, Hilary?” „A, Barney, to ty. Jestem paskudnie przeziębiona. Pomyślałam, że poprawię sobie nastrój tymi żonkilami. U mnie wszyscy są teraz przeziębieni, więc ostatnio nie działo się nic wesołego. Po prostu musiałam wyjść dzisiaj z domu. Powoli stawaliśmy się zgrają zombich,” – powiedziała. – „Ale powiedz, jak ty się miewasz?” „Cóż, muszę przyznać, że teraz czuję się świetnie,” – powiedziałem. „Czy sprzedałeś ten obraz na tym group show, na którym byłeś?” – spytała. „No cóż, obawiam się, że nie sprzedał się żaden z moich obrazów, aczkolwiek usłyszałem kilka pochwał,” powiedziałem. „Cieszę się, że czujesz się świetnie. Musisz mi kiedyś zdradzić swój sekret,” – powiedziała. Nie byłem pewien, czy ten jej ostatni komentarz nie był uszczypliwy, ale zdecydowałem się nie dzielić się z nią moczem łasicy. Nie sądzę, żeby na nią podziałał. Trzeba być na niego podatnym. Albo uległym, to lepsze określenie. Poddałem się mu całkowicie i cieszyłem się, że oddaliłem się od Hilary. Mocz sprawiał, że mój głowa pracować w bardzo przyjemny sposób. Trzymałem rękę w kieszeni dotykając fiolek i przedzierałem się przez tłum. Wyobrażałem sobie, że znajduję się pośród gawiedzi podczas jakiegoś średniowiecznego święta z piszczałkami, bębnami i grogiem lejącym się strumieniami z kielichów. Tłum sprośnych wieśniaków niezmiernie mnie bawił, ale wyczułem, że kroi się jakaś bijatyka i opuściłem to zgromadzenie na rzecz swojego własnego, spokojnego domu. Jak tylko tam przybyłem postawiłem fiolki na stoliku i wpatrywałem się w nie w podziwie. Poczułem się jak naprawdę bogaty człowiek. Nie słyszałem o nikim, na całym świecie, kto miałby trzy fiolki z moczem łasicy. Czułem, jak moja dusza drży. Byłem rozgrzany do białości tym upojeniem. Przyłożyłem jedną z fiolek do policzka i już w następnej sekundzie siałem spustoszenie w kurniku. A potem zasnąłem i byłem szczęśliwy.

 

 

WIDMOWI ŻOŁNIERZE

 

            Widziałem dzisiaj kaczkę wpadającą na drzewo. O rany, takich rzeczy nie widuje się często. Chyba mi się to przywidziało. Jeździłem po okolicy a teraz, jak o tym myślę dochodzę do wniosku, że patrzyła na mnie tuż przed zderzeniem. Musiało mi być bardzo głupio. Tak czy inaczej nie zatrzymałem się żeby zobaczyć, jak się czuje. Chciałem, ale bałem się że wpędzę ją w zakłopotanie. Jeden rzut oka w moją stronę mógłby ją zabić. Czułem się z tym podle, choć to właściwie nie była moja wina. Jechałem na paradę z okazji dnia pamięci. Nagle zapragnąłem zobaczyć tych wszystkich weteranów, maszerujących w swych mundurach ulicą Główną. Ale ta kaczka przeleciała i spojrzała na mnie a teraz leży zmięta, bez ducha. Pojechałem dalej, nie oglądając się. Policja otoczyła ulicę Główną kordonem, więc musiałem skręcić w boczną uliczkę i poszukać miejsca do zaparkowania. Nie było zbyt dużo wolnych miejsc parkingowych, ale w końcu znalazłem jedno. Chodnikami ciągnął strumień ludzi, wszyscy oni zdążali na paradę. Podążyłem za nimi. „Ładny dzień na paradę,” – powiedziałem do jakiejś małej, starszej pani idącej obok. „Myśli pan, że polecę na taką starą śpiewkę jak ta? Lepiej spróbuj pan z kimś innym, – powiedziała. „Ja tylko rzuciłem uwagę na temat pogody,” – powiedziałem – „Nie chciałem pani urazić.” Od tego momentu trzymałem się na uboczu. Parada sama w sobie była raczej skromna. Naliczyłem około trzydziestu pięciu weteranów, w wieku od osiemnastu do osiemdziesięciu pięciu lat. Było kilku na wózkach inwalidzkich, kilku idących o kulach, dwóch doboszy i trębacz. Tłum przypatrywał się im w milczeniu. Policja patrolowała ulice jak gdyby przejeżdżała nią królowa. Rozejrzałem się ale nie zobaczyłem żadnej królowej. Człowiek stojący obok spojrzał na mnie i powiedział: „Ta parada jest taka mała, bo ludzie z tego miasta na wojnach zawsze giną. Po prostu nie są stworzeni do walki. Nie wiem czemu tak jest. To musi być coś w wodzie. Po prostu odmawiają strzelania. To dziwne, czyż nie[2]. Przeprowadzono mnóstwo badań, ale wciąż nie wiadomo czemu tak się dzieje.” „Jeśli próbuje pan mnie nabrać, musi się pan wymyślić coś lepszego niż to,” – powiedziałem. „O czym pan do cholery mówi?”-  spytał. „Przyszedłem tu, żeby zobaczyć królową, ale najwyraźniej nie ma tu żadnej królowej.” – powiedziałem. „Pozbyliśmy się tych monarchistycznych bzdetów wieki temu,” – odparł. „Och,” – powiedziałem – „nikt mi nie powiedział.” Odwróciłem się, przepchnąłem przez tłum i wróciłem do samochodu. Droga do domu minęła spokojnie nie licząc tego, że przez cały czas miałem przed oczami obraz tej kaczki lecącej obok mojego samochodu i patrzącej na mnie. Przez to nie mogłem się skupić i nie patrzyłem na drogę. W jednej chwili był to pełen uczucia, niemal zakochany wzrok, a w następnej sprawiał wrażenie oskarżycielskiego. Ledwo minąłem nadjeżdżającą ciężarówkę, kierowca której trąbił na mnie gniewnie. Po tym wydarzeniu pomachałem kaczce na dowidzenia i skupiłem się na prowadzeniu. To prawda, że prawie żaden mieszkaniec tego miasta nie wrócił z żadnej wojny. Nazywano ich widmowymi żołnierzami, byli ulubieńcami nieprzyjaciół i wydaje mi się, że dlatego właśnie poszedłem na paradę. Żeby poczuć jak maszerują, ten mały podmuch zimnego powietrza.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ŚWIERSZCZE

 

Kiedy jestem sam w letnią noc a w domu jest świerszcz, zawsze wydaje mi się, że może być gorzej. Czasem pada deszcz, pioruny i błyskawice wstrząsają domem. Siły mnie opuszczają a przecież muszę po omacku szukać świecy. W końcu ją znajduję, ale gdzie są zapałki? Zawsze trzymam je w tamtej szafce. Strącam wazon, ale nie tłukę go. Bojąc się, że mogę coś stłuc, wracam na swoje krzesło i siedzę na nim w ciemnościach. Blaski błyskawic rozświetlają cały dom. Wtedy przypominam sobie o świerszczu i słucham jego cykania. Wkrótce burza przechodzi i wraca światło. Mój dom wypełnia niesamowita, zielona cisza. Martwię się, że świerszcz mógł zostać trafiony swoją własną błyskawicą.

 

 

DZIEŃ OJCA

 

            Moja córka od lat żyje za oceanem. Przez zamążpójście weszła do rodziny królewskiej, a oni nie pozwalają jej kontaktować się ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Odżywia się nasionkami, które popija kilkoma łykami wody. Bezustannie o mnie myśli. Jej mąż, Książę, chłosta ją gdy przyłapie ją, jak śni na jawie. Ostre psy obronne nie spuszczają jej z oka. Wynająłem detektywa, ale został zabity podczas próby oswobodzenia jej. Napisałem setki listów do departamentu stanu. Odpisali, że są świadomi powagi sytuacji. Nigdy nie widziałem jak ona tańczy. Zawsze byłem poza domem, na jakiejś konwencji. Nigdy nie słyszałem jak śpiewa. Zawsze pracowałem do późna. Nazywałem ją Moją Księżniczką, żeby wynagrodzić jej moją nieobecność, a ona nigdy mi nie wybaczyła. Na drugie imię miała nasionko.

 

 

KOBIETA WAYLONA

 

            Loretta miała koguta, który był tak agresywny, że nikt nigdy nie mógł jej odwiedzić. Loretta uwielbiała tego koguta a kogut uwielbiał Lorettę. Więc jedyna okazja żeby się  zobaczyć z Lorettą była wtedy, kiedy przyjechała do miasta. Spotkaliśmy się w Mike’s Westview Cafe i przez do rana piliśmy z nią piwo. Kogut miał na imię Walon a ona gadała o Walonie przez całą noc i komuś, kto dobrze jej nie zna mogłoby się wydawać, że opowiada o swoim mężu. Ja znałem ją dobrze, ale i tak wydawało mi się, że opowiada o swoim mężu. „Walon nie czuł się dziś rano zbyt dobrze.” „Walon był dla mnie taki miły zeszłej w nocy.” „Walon jest tak przystojny, że czasem wprost nie mogę oderwać od niego wzroku.” Wciąż miło jest się z nią spotkać i jak dla mnie wydaje się zupełnie normalna. Gdy zamykano lokal pożegnaliśmy się i delikatnie pocałowałem Lorettę. Musnąłem ją tylko  w policzek ponieważ wiedziałem, że jest żoną kurczaka i szanowałem to. Walon uszczęśliwił ją w sposób, w jaki ja bym nie mógł. Gwiaździste niebo, policja chowająca się w krzakach, Boże, jak dobrze być żywym, myślę sobie i sikam w ciemnościach za samochodem, w moich prywatnych ciemnościach.

 

 

MOJA HODOWLA BYDŁA

 

 

            Nie pamiętam zbyt wiele z tamtego wieczoru. Jacqueline nalegała, żebym zobaczył jej pępek. Twierdziła, że gdybym go dotknął przyniosłoby mi to szczęście. Nie mam pojęcia, czy go w końcu dotknąłem. Dabney przechwalał się swoimi wygranymi na wyścigach. Mówił, że tydzień temu wygrał w dziewięciu na dziesięć wyścigów. Powiedziałem mu, że nikt mu nie wierzy, więc zaprosił mnie ze sobą na tor. Powiedziałem mu, że nie jestem hazardzistą, co było nieprawdą. Beatrice podeszłą i pokazała mi swój pępek. Wyglądał jak maleńka twarz, przez co nieźle się uśmiałem. Zapytałem, czy mogę go dotknąć a ona powiedziała „Oczywiście, Kochanie.” Nie chciałem przestać go dotykać, ale po chwili ona musiała pójść do toalety. Adam opowiadał mi o swojej ostatniej operacji. Pokazał mi bliznę i upuściłem szklankę. Isabel próbowała sprzedać mi bydło. „Isabel,” – powiedziałem – „Nie jestem tym typem faceta.” Podciągnęła trochę bluzkę i wskazała na swój pępek. Nie pamiętam wiele z tego, co było potem. Podano jakieś warzywa. Ktoś stłukł jakieś naczynia. Otto Guttchen pokazywał mi skamieliny.

 

 

FACET OD HEATHER

 

Jakiś człowiek zatrzymał mnie na ulicy i zapytał: „Czy pan Victor Hewitt?” „Tak, to ja,” – powiedziałem, – „skąd pan wiedział?” „Jestem przyjacielem Juliana,” – powiedział. „Nie znam żadnego Juliana,” – powiedziałem. „Julian jest przyjacielem Heather,” – powiedział. „Heather Eston?” – spytałem. „Tak, wydaje mi się że tak ma na nazwisko,” – powiedział. „Więc dlaczego mnie pan zatrzymał?” spytałem. „Heather pokazała mi pańskie zdjęcie,” – powiedział. „Heather ma moje zdjęcie? Ja ledwie znam Heather Eston,” powiedziałem. „Tak, to zabawne zdjęcie. Ma pan na nim na głowie jakiś owoc, czy coś,” – powiedział. „Nigdy nie miałem żadnego owocu na głowie,” – odparłem. – „Nie mógłbym tego zrobić. Jestem poważnym człowiekiem, nie wkładam sobie owoców na głowę.” „Wszystko jedno,” powiedział. – „Heather powiedziała, że pan może znać kogoś, kto pomoże mi wykonać pracę.” „Jaką pracę?” – spytałem. „Po prostu pracę, wie pan. Pracę,” – powiedział. „Znam kogoś, kto może panu pomóc zbudować łódź. Znam kogoś, kto może  pomóc panu zbudować dom. Znam kogoś, kto może pomóc panu zbudować mandolinę,” – powiedziałem. „Bardzo śmieszne,” – powiedział, – „Ja też jestem poważnym człowiekiem. I wydaje mi się, że nie jest pan tym Victorem Hewittem o którego chodzi, o ile w ogóle jest pan Victorem Hewittem.” „Oba twoje pomysły są interesujące, Bruno. Naprawdę,” – powiedziałem. „Hej, skąd wiesz, że mam na imię Bruno?” – spytał. – „Nie powiedziałem ci jak mam na imię,” „Heather mi powiedziała,” – powiedziałem. „No ładnie,” – powiedział wyglądając, jakby ciężko się nad czymś zastanawiał – „a ja myślałem, że właśnie ją sobie wymyśliłem,” – powiedział. „Wymyśliłeś, Bruno,” – powiedziałem – „Ja też. Gdy dwóch ludzi takich jak my działa razem, sam widzisz, jaki w nich może tkwić potencjał. Jestem jak najbardziej zainteresowany współpracą z tobą przy tej robocie. Co zamierzamy zrobić, uwolnić myszy z laboratorium?” „Jesteś wspaniały,” – powiedział i nieomal udusił mnie w swym ojcowskim, niedźwiedzim uścisku.

 


[1] Taki nietoperz. W oryginale ghost-faced bat, po łacinie mormoops megalophylla

[2] Uprasza się redakcję/korektę o nie wstawianie tu znaku zapytania. Dziękuję.