Raymond Federman

5 marca, 2009

    […] Niektórzy czytelnicy moich utworów ( zwłaszcza prozy) nieraz wskazywali na to, że stworzyłem zmyślny system, aby uniknąć konfrontacji ze swoim żydostwem, z tym wszystkim co niegdyś przeżyłem jako Żyd podczas eksterminacji. Może jest w tym nieco prawdy, ale skłonny byłbym uważać, że błędnie odczytano moje utwory. […]

 

                                                                                 Jukel, opowiedz nam historię swojego

                                                                                 kraju. Nie mam kaju. Nazywam się Jukel

                                                                                 Seraffi. A historią jest moje życie.

                                                                                       Edmond Jabes KSIEGA PYTAŃ

 

    […] Edmund Jabes jest pośród swoich współczesnych chyba jedynym pisarzem żydowskim, który w swoim dziele przyznaje się otwarcie do bezradności mowy w obliczu eksterminacji i obozów koncentracyjnych. Postawił on pytanie kluczowe dla pisarstwa, podstawowe pytanie dla całej książki: jak wypowiedzieć to, co jest niewypowiedziane i może powinno takim pozostać, a przy tym przedstawił nam rzeczywisty problem. W tym właśnie sensie moje książki, chociaż tak bardzo różne i nieuchwytne, odsyłają do dzieła Jabesa, gdyż jak powiedziano w KSIĘDZE PYTAŃ: ‘Mogłem być tamtym człowiekiem. Mieliśmy wspólny cień. Jukel, opowiedz nam o naszym wspólnym cieniu’.

    Tragedia związana z potrzebą relacjonowania pierwotnego wydarzenia, dotarcia do początków, wynika stąd, że nie posiadają one końca i że trzeba je zapisać. Wszystkie wydarzenia przybierają ostatnio postać tekstów; powstają poza wydarzeniami jako teksty. Współczesna literatura, tak żydowska jak nie żydowska, dowiodła, że nie sposób wyjść poza język. Rozwój współczesnej prozy wyraża (do granic samoświadomości) moment pożarcia, wchłonięcia samej siebie. Jeżeli więc proza przekazuje cokolwiek, to tylko za pośrednictwem pominięcia, przesunięcia – poprzez słowne kontinuum, które pewnego dnia osiągnie być może właściwy cel, zostanie właściwie podsumowane, nie poprzez oglądanie się na początki, lecz poprzez obserwacje procesu zachodzącego w teraźniejszości.

     […] Ponieważ urodziłem się Żydem, stałem się wygnańcem – emigrantem, tułaczem, a wreszcie pisarzem. Dlatego też zachodzi związek, bliski i nieuchronny związek między trzema istotami, które w e mnie zamieszkują, które mnie tworzą. A jednak te trzy istoty, te trzy głosy często działają niezależnie od siebie – niezależnie, a także w obrębie następstwa czasu i przestrzeni. Eksterminacja jednoczy te trzy istoty we mnie, pozwala mi się posługiwać trzema głosami, czy też, mówiąc inaczej, przemawiać moim trzem głosom jednym ‘zwielokrotnionym’ głosem. Eksterminacja lub raczej moje przeżycia związane z eksterminacją, pośrednie czy bezpośrednie, utrzymują razem te trzy istoty. Jest to niewątpliwie kluczowe wydarzenie mojego życia, i jak zauważył Charles Zaramello: ‘wpływa na jego życie emocjonalne i kształtuje wszelkie ryzyko w jego życiu’.

 

    Może powinienem dać szansę Żydowi – tułaczowi, który jest we mnie; niechby opowiedział swoją historię lub przynajmniej fragment tej historii wiążącej się z naszym tematem, żeby potem pisarz mógł opowiedzieć, ukazać, jak przekształca pierwotne wydarzenie w prozę.

 

    Przejdźmy więc bezzwłocznie do tej historii (żeby mieć ją już za sobą):

 

 

 

    1942: Żołnierze byli już na podwórku, wywoływali nasze nazwiska. Było bardzo wcześnie rano, mogła być piąta, bodajże lipiec – powiedział. A może sierpień. Teraz trudno to sobie przypomnieć. Matka obudziła delikatnie chłopca. Miał wówczas dopiero dwanaście lat. Cichutko płakała. Sza, sza, musimy ocalić chłopca, powiedziała i łagodnym gestem wepchnęła go do szafy. Miał na sobie chłopięce spodenki. Szafa znajdowała się obok drzwi wejściowych do mieszkania, na podeście, na trzecim piętrze – wyjaśnił. Nie sposób teraz stwierdzić, czy to wspomnienie czy dzieło wyobraźni. Ciemna skrzynia, w której trzymali stare ubrania, puste bukłaki, zakurzone kapelusze vi stare gazety – wyliczał. A kiedy żołnierze zabrali już jego matkę, ojca i dwie siostry, którzy potykając się zeszli po schodach z tłumokami, tłumokami nomadów – jak je określił – lamentujące żółte gwiazdy w drodze do ostatecznego rozwiązania, po to, by można ich było składać i rozkładać, aby osłaniali światło – jak to ujął – gdy wszystko ucichło, mały chłopiec wciąż półnagi, siedział na stercie gazet i przysłuchiwał się głosom za ścianą, ssał kostki cukru znalezione w pudełku schowanym z gazetami. Siedział tam wiele godzin, czekając aż zapadnie noc i będzie mógł wyjść z tej nory, wciąż szukał czegoś po omacku w ciemnościach, burczało mu w brzuchu, usta miał pełne kurzu. Potem, wiele godzin później, po południu, poczuł bóle brzucha (tak, biedny dzieciak musiał wyjść do toalety, i dręczył się tym, że  nie może skorzystać z właściwego miejsca), rozłożył gazetę zez zdjęciami zwycięskich żołnierzy wmaszerowujących do miasta, kucnął, niczym zwierzę, niczym sfinks i wydalił swój strach, trzymając członka z dala od nóg, żeby się nie zamoczyć. Następnie, zapakował to elegancko, odruchowo powąchał swoje ręce, a kiedy wreszcie na zewnątrz zapadł zmrok i pociągi pędziły w noc, wspiął się po drabinie, która stała obok drzwi szafy i prowadziła ku niebu, aby położyć śmierdzący pakunek na dachu, żeby rozdziobały go ptaki albo żeby rozniósł go wiatr i żeby stał się po latach symbolem jego dziwnego odrodzenia. Potem chłopiec zaczął schodzić po schodach, wolno, stopień po stopniu, wymacywał sobie drogę w ciemnościach przesuwając rękę po ścianie, liczył każdy krok, jak gdyby była to jakaś gra, ale potknął się na dwunastym stopniu i upadł. Otworzyły się drzwi, jakiś głos krzyknął: Kto tam? Włożył płaszcz ojca, który sięgał mu do kostek i zakurzony kapelusz pilśniowy, który spadał mu na oczy, a kiedy wydostał się na podwórko zaczął biec, boso. W szafie nie nalazł żadnych butów. Zaczął niezdarnie biec ku dolinie swojego losu.

 

 

    Nie podoba mi się ostatnie zdanie. Będę musiał nad nim popracować ( mówi pisarz – bo opowieść rozpoczyna Żyd – tułacz, ale kończy ją pisarz. Zawsze odbywa się to podobnie.)

 

 

    Opowiedziałem właśnie początek wydarzenia, czy też jedna jego wersję. Ale znowu oszukiwałem. Tekst, który państwo usłyszeli / przeczytali to kolejna opowieść, kolejna fikcja. Jest to fragment powieści, nad którą obecnie pracuję: THE TWOFOLD VIBRATION. Kolejne przekształcenie pierwotnego, niewyrażalnego wydarzenia. Ale czyż pierwotne wydarzenia nie są fikcją? W końcu, nie liczy się wydarzenie, liczy się tylko relacja. Zarówno w historii, jak w literaturze liczy się ścieranie różnych relacji. Dzisiaj eksterminacja dla nas wszystkich, także dla tych z nas, którzy ją przeżyli, przetrwali, jest zaledwie opowieścią, serią potwornych opowieści, a zatem tylko fikcją. Jeżeli nie zdajemy sobie sprawy z tego nieuchronnego faktu i nie akceptujemy go, oszukujemy sami siebie. Ci, którzy przeżyli obozy snuli swoje opowieści; ci, którzy nigdy nie trafili do obozu, też mieli swoje opowieści. Musieli je mieć. Ale tak czy owak, nigdy nie stykamy się z potworną rzeczywistością, lecz tylko z fikcją, zawsze tylko z fikcją. To najistotniejsze przekształcenie ze wszystkich przekształceń.

 

 

    Po cytacie z powieści THE TWOFOLD VIBRATION następuje dyskusja między dwoma przyjaciółmi starego człowieka, który nawiasem mówiąc jest w powieści osobą opowiadającą historię małego chłopca w szafie. Dwaj przyjaciele, Moinoius i Nemredef, występują w roli narratorów, ale także w roli alter ego, sobowtóra ( należałoby powiedzieć sobotrójcy) głównej postaci, starego człowieka, a jednocześnie w roli sobowtóra autora książki.

 

 

    Nie mogłem nigdy zrozumieć, dlaczego opowiedział tę historię, dlaczego wciąż na nowo ja powtarzał. Kiedyś nawet próbował ją zapisać. Tak, potwierdził Namredef, pokazywał ją nam. Była prawie nieczytelna. Zaprojektował dla niej formę graficzną, niezwykłą typografię – idealne kwadraty słów na każdej stronie pozbawionej znaków interpunkcyjnych i przerw. Długa, majacząca, słowna negacja artykulacji bez początku i końca. Jedynie pudełeczka słów uwięzione we własnej formie. Nazywał to THE VOICE IN THE CLOSET. Wyjątkowo niezrozumiała proza. Wyjątkowo ambitna proza dla ambitnego czytelnika. Pracował nad nią latami. Był to jego Sezon w Piekle, jak to określał. Pomnik nieczytelności, w którym glosy przemawiają wewnątrz głosów, odwracając dziwne role – głos fikcji oskarża twórcę o sfuszerowanie opowieści, z perspektywy będącej przeciwieństwem dystansu. Może jest to opowieść autobiograficzna, podsumowali jego przyjaciele. Ale mieli kłopoty z przyporządkowaniem tek opowieści chronologii jego życia, a przecież dobrze znali jego przeszłość. W dyskusji doszli do wniosku, że duża część prozy jest do pewnego stopnia autobiograficzna. W gruncie rzeczy, człowiek rekonstruuje swoja biografię ex post, po fakcie, zwykle zza grobu. Tak, Outretombe. Bo prawdą tego świata, jak stwierdził jeden z przyjaciół, jest śmierć – trzeba wybierać: czy kłamać czy umierać. Tak, dodał drugi przyjaciel – proza to przekształcenie starych prawd w kłamstwa. Czy też na odwrót, odparowałem. Ale ta dyskusja nie prowadziła nas donikąd. Można tylko stwierdzić, że to intrygująca proza, pozbawiona całkowicie spójności, a jednak wzruszająca i przerażająca. Nie sądzę, aby miała być kiedykolwiek właściwie zrozumiana.

 

 

    […] Dochodzimy do punktu, w którym istnieje już tylko pisarz. Siedzi przy maszynie, stawia pytania przestrzeni, w której będzie teraz sobie stwarzał i przetwarzał, stoi w obliczu przestrzeni, w której będzie teraz tworzył prozę – opis wydarzenia – słuchając jednocześnie GŁOSU W SZAFIE, ale nie zajmuje się już obsesyjnie utrwaleniem czy opowiadaniem pierwotnego wydarzenia, lecz dąży do zapisania przemieszczania się tego wydarzenia w kierunku ostatecznego jego wymazania – w kierunku prawdy!

 

 

    I znowu elektryczny ogier każe mi mówić jajami wszystkimi jajami foutaise mówi sam w szafie na górze ale tym razem ni ma żartów koniec z masturbacją na trzecim piętrze koniec z ucieczką na drzewa bo drzewa już ścięto kłamco teraz jest zima nie opóźnia już falstartów wczoraj kamień wpadł przez okno głosy i cała reszta widzę go kątem oka koniec z udawaniem przygłupich chłopców na ulicy śmiech od góry do dołu stronicy en fourier trwonię życie to znak omal go nie trafił w twarz napędziłem mu nie lada strachu kiedy czeka na mnie żebym pokazał się na piętrze może to sygnał do odjazdu w moim głosie nareszcie początek po tylu objazdach nieubłaganych fałszywych usprawiedliwieniach na marginesach dalsze są zawarte w moich słowach teraz skoro mogę mówić czy opowiedzieć prawdziwą historię od innej strony wydobytą z wnętrza role ulegają odwróceniu bez dalszej zwłoki wepchnęli mnie do szafy na trzecim piętrze mówię o nas do skrzyni zbijcie mnie na kwaśne jabłko kwestia perspektywy jak powinno się to było zacząć w moich dziecięcych spodenkach mówi o sobie szsz matka szepcze we łzach żal tracić cały czas na podwórku xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx żołnierze wywołują nasze nazwiska jego również federman wszystko nie tak nie pozwólcie mu uciec nie nie tym razem musimy ocalić chłopca pełen obrót od jego palców do mojego głosu i z powrotem do niego na maszynie plagiatującej moje życie wali głową w mur powtarza w kółko te same stare historie co za sens xxxxxxxxx

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

xxxxxxxx omal go nie trafił w twarz federman nieopierzony mały chłopiec do licha w naszej szafie kiedy narzucono mi tyle fałszywych imion uchylano się od prawdy pisał wszystkie drzwi otworzyły się żeby oglądać moją nagość metafora chyba skrzywiony uśmiech znowu nie tak wpisał się w kąt w którym trzymali stare gazety deliryczne ataki śmiertelnej typografiofobii xxxxxxx tylko od czasu do czasu jego palce na maszynie wystukują mi księgę ucieczek odezwij się pułapki wybiegi kwestia cierpliwości determinacji weź albo nie ze wszystkich miejsc setki lat samotnej pracy wszystko na marne przez okno coś o beznadziejności opowiadania eksperymentowania z perypatetyczną pogonią za miłością seksem jaźnią czy to wszystko jest realne ludzie Ameryka poza tym co powiedziano nie ma nic cisza xxxxxxxxx nie powiedziano co dzieje się w szafie to nieistotne gdyby można to było poznać poznalibyśmy to moje życie rozpoczęło się w szafie symboliczne odrodzenie w retrospekcji kiedy pakuje mnie do swoich opowieści jego radykalny śmiech roznosi się skomleniem od góry do dołu przemielonych stronic spod jego obłąkanych jaj sycząca interpunkcja kwestia zmiany perspektywy punktu widzenia jaźni od środka z punktu widzenia jej zdolności woli mocy federman osiągnij powołanie własnego imienia poza wszelkimi formami antropologizmu grzeczne dziecko antropomorfizmu raczej niż smutny potomek chichoczącej rodziny wepchnęli mnie do szafy pomiędzy puste bukłaki i zakurzone kapelusze moja matka mój ojciec żołnierze ucięli małemu chłopcu ręce bajanie nianiek posłało go w życie teraz odetnij mnie od swojego głosu nie tyle żebym był tym kim byłem maszyny lecz tym kim będę matka ojciec prędko na dół słychać już buty ten sam stary problem starał się ach jakże się starał oczywiście wyobrażał sobie że jaźń trzeba stworzyć przetworzyć wydobyć z jakiejś działającej wstecz teraźniejszości uchwycić przywrócić jak sądzę patrząc do tyłu jakże byłem naiwny w przeszłości moje życie znowu się nie zaczęło to tylko moja matka płakała cicho kiedy się za mną zamykały drzwi zaczynam dostrzegać swój kształt tylko z przeszłości poprzez odwrotność odległości obserwacja teraźniejszości czy można ewentualnie wejrzeć w przyszłość nawet stworzyć prawdziwe ‘ja’ stworzyć ciebie z federman z twoimi improwizacjami przegrać swoje życie dwa razy tyle albo nic w swoim słownym delirium nie pozwól nikomu przeszkadzać nam w realizacji projektu odwołać podróż jak się sam wyraziłem wewnątrz prawdziwej opowieści znowu mój ojciec zanosi się gruźliczym kaszlem kiedy zamknęli go w szafie ucięli małemu chłopcu ręce czekał samotnie na trzecim piętrze wydalił mnie na gazetę niezły dowcip żołnierze prędko szsz wszystkie drzwi zamknęły się z hukiem buty na klatce tam i powinno się to było zacząć ale nie on nie zamiast tego spokojnie wciska nam statuę wolności bardzo symboliczne ponad ramieniem dziewczyny drżę w jego kłamstwach nie mówi nic o przeszłości ale widzę to kątem oka usiłowałem nawet protestować podczas gdy to co na zewnątrz dostało się do środka wówczas stworzenia zaczęły się uśmiechać i pisze kiedyś rano do głowy wleciał mi ptak och cóż za bezczelność a co z żółtą gwiazdą na piersi no właśnie federman żeby powiedzieć prawdę gdzie trzymali stare pomięte ubrania puste bukłaki zakurzone kapelusze a za gazetami ukradzione woreczki pełne kostek cukru jak kucnąłem niczym sfinks ginący za swoje pierdołki xxxxxxxxxxxxxxxxxxx

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx ale gdzie

byłeś kiedy zamykano za mną drzwi xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxkiedy byłeś mi najbardziej potrzebny pozwoliłeś mnie wymazać w ciemności na wyrywki w jego rozproszonych słowach mówiących mi nago dokąd ma się udać ile razy tak ile razy musi mi narzucać swój stary głos swoje objazdy odwołania och ten jest dobry kłamie mi kłamie żeby odłożyć wszystko na później ostrzegłem go wprowadziłem dogłębnie w swoje plany odmówiłem wypowiadania milionów słów zmarnowanych na przekazywanie tych samych starych treści same tylko rzemiosło nic nie jest powiedziane wprost jego powtórzenia co się naprawdę zdarzyło sposoby dygresyjnego anulowania mojego życia każda przerwa odnosi się wyłącznie do siebie ja w jego rękach szybko posuwaj się naprzód onieśmielony twierdzę że to szaleństwo śmiech spędzić jakoś czas dwa pudła zgodność przestrzeni odpowiednia całość podczas gdy on przypisuje mi fałszywe imiona zniekształca nasze początki ale teraz pochylam się nad gazetami szukając po omacku na ścianach wymiarów mojego ciała kiedy on patrzy na elektrycznego ogiera dźwigając papier każda przerwa staje się metaforą naszej nierealności odartą ze słów projekty wirują co pozwala mi mówić i ginę za jego gówno żeby stać się kukłą która wierzy że on jest mną lub odwrotnie urodzony bez głosu czekam w ciemności wydalając swój strach podczas gdy na klatce schodowej żółte gwiazdy z tobołami mozolnie brną ku piecom moja matka ojciec siostry ku ostatecznemu rozwiązaniu kiedy był mi najbardziej potrzebny ostatni obraz moich smutnych początków do pociągów żeby zniszczono ich przerobiono żeby mogli osłaniać światło i odruchowo wącham swoje ręce xxxxxxxxxxxxx

xxxxxxxxx mówi na mnie borys kiedy stałem na progu borys moje pierwsze fałszywe imię ale w przypływie niecierpliwości wymazał je uczynił mnie kimś anonimowym bezimiennym sam wybieraj mruczy imię spośród nieskończonych możliwości usiłowałem protestować ofiarowuje nam puste miejsca podczas gdy sam ukrywa się w swoim rozkładzie xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx przekręca swoje prawdziwe nazwisko namredef między wierszami w kącikach opierzony człowiek wyśpiewuje swoje znaki przeczuwając swoje powołanie rzuca się w przepaść anuluje prawdziwą opowieść uciekając się do przesady xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx i krzyczy hombre de la pluma xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx homme de plume.

 

 

 

    I tak głos w szafie powtarza w kółko bez początku i końca, za nowsze przeniesiony w fikcję, bezczasowość, medytuje jednocześnie nad swoimi niewyobrażalnymi narodzinami i nad swoją niemożliwą śmiercią.

    Rozpocząłem ten tekst cytatem z KSIĘGI PYTAŃ. Chciałbym go zakończyć innym cytatem z KSIĘGI PYTAŃ: Mogłem być tym człowiekiem lub kimś podobnym. ‘Jukel, opowiedz nam historię tego człowieka’. ;Opowiem wam historię jego samotności’.

 

 

źródło: Literatura na Świecie, nr 12/1982, przełożył Piotr Kołyszko

 

 

 

 

umysł światły a ‚płaskie marzenie’

30 października, 2008

ŻYCIE 1919-1951 

     Wkrótce po powrocie do Wiednia Wittgenstein rozdzielił swój ogromny majątek pomiędzy rodzeństwo. (Zapytany po latach, dlaczego nie rozdał pieniędzy biednym miał odpowiedzieć, że pieniądze są złem, a jego brat i siostry byli już tak bogaci, że darem swoim wyrządził im stosunkowo niewielką krzywdę. Ale też dobroczynność nie wchodziła w jego przypadku w ogóle w grę! Mógł wspierać finansowo genialnych artystów, ale nie odrażające istoty, w których nie mógł nawet rozpoznać ludzi.) Po czym we wrześniu 1919 r. rozpoczął naukę w seminarium nauczycielskim w Wiedniu, kształcącym nauczycieli nowej, zreformowanej szkoły austriackiej, tworzonej zgodnie z ideałami socjalistyczno-republikańskimi. Oczywiście to nie te ideały skłoniły go do zostania nauczycielem.

     Wojna niewątpliwie uczyniła z niego innego człowieka. Ale ani walki na froncie ani praca nad Traktatem ostatecznego zbawienia nie przyniosły. Nie tylko nie znalazł szczęścia, ale po wojnie pogrążył się na długie lata w głębokiej depresji. Bardzo doskwierała mu samotność: Pinsent nie żył, a w podzielonej Europie nie mógł spotkać się z Russellem i Engelmannem (ten ostatni mieszkał w Czechosłowacji). Z domu rodzinnego wyprowadził się do wynajętego mieszkania, a w seminarium otoczony był chłopakami 17 i 18-letnimi, co czasem było zabawne, ale częściej bardzo nieprzyjemne.

     Ten okres jego życia jest żywo dyskutowany w związku ze skandalizującą książką W. W. Bartleya III. Wspomniany autor pisał, że w tym czasie Ludwig odkrył młodych, prostackich homoseksualistów w wiedeńskim parku Prater – i z przerażeniem stwierdził, że nie może się oprzeć ciągłemu bywaniu tam, patrzeniu na nich, a może i pogrążeniu się w rozpuście. Bartley twierdzi też, że Wittgenstein powracał na Prater przez wiele następnych lat, również wtedy, gdy pracując na Uniwersytecie Cambridge spędzał w Wiedniu wakacje i przerwy międzysemestralne. Wyłaniał się z tego obraz szokujący dla tych, którzy znali go właśnie od strony Cambridge: oto człowiek oddany bez reszty filozofii, wcielenie ideału miłości platonicznej, wyjeżdżał regularnie do Wiednia po to, by z dala od wyrafinowanych intelektualnie przyjaciół utrzymywać kontakty homoseksualne z prostakami! Po czym, targany straszliwymi wyrzutami sumienia, pogrążał się znów w subtelną atmosferę Uniwersytetu. Bartley nie ujawnił źródeł swych rewelacji. Twierdzi, że odszukał pod koniec lat 60-ch w jakichś wiedeńskich barach starych homoseksualistów pamiętających Wittgensteina – ale nie podał ich nazwisk ani nawet nie zrelacjonował ich wspomnień. Powoływał się też na, pisane kodem, intymne zapiski filozofa. Od tego czasu te dzienniki zostały udostępnione badaczom. Wittgenstein notował w nich np., że akurat onanizował się (skłonność do onanizmu wiązał z intensywnością prac filozoficznych; pływając na Goplanie stwierdził pewnego dnia ze zdziwieniem, że ma ochotę onanizować się, mimo że akurat filozofią się nie zajmował). Dyskutuje też swoją miłość do Pinsenta, a potem do Skinnera i Richardsa – ale brak najmniejszej choćby aluzji do uprawiania homoseksualnych stosunków. Wszystko wskazuje raczej na to, że jego miłości pozostały czysto platoniczne. Często napotykamy w zapiskach na wyrazy niepokoju związanego z odczuwaniem popędu seksualnego: miłość czysta, wolna od seksu, zawsze była dla niego ideałem i jest prawdopodobne, że Wittgenstein przeżył całe życie w cnocie.

     Niewykluczone, że głównym źródłem depresji w tym okresie były  niepowodzenia prób opublikowania Traktatu. W trudnych, powojennych czasach kolejni wydawcy odrzucali propozycje wydrukowania tak nietypowej i niezrozumiałej książki. Również Ficker, choć miał chyba dużo dobrej woli, książki ostatecznie do druku nie przyjął. Wittgenstein pisząc do niego wyjaśniał:

     Jest to dzieło ściśle filozoficzne, a zarazem literackie, a jednak nie ma w nim paplaniny.

W następnym liście zawarł wyjaśnienie, które traktowane być powinno jako manifest filozoficzny:

    Ponieważ nie zrozumie Pan [tekstu], treść wyda się Panu obca. Faktycznie obca dla Pana ona nie jest, albowiem sens książki jest etyczny. Chciałem niegdyś włączyć do przedmowy parę słów, których teraz faktycznie tam nie ma, ale które jednak tu Panu napiszę, ponieważ mogą stać się dla Pana kluczem. Chciałem napisać, że moje dzieło składa się z dwóch części: z jednej zamieszczonej tutaj i z tego wszystkiego, czego nie napisałem. I to właśnie ta druga część jest ważna. Moja książka kreśli granice tego, co etyczne, niejako od wewnątrz; a jestem przekonany, że jest to JEDYNY ścisły sposób nakreślenia tych granic. Krótko mówiąc, sądzę, że to wszystko, co wielu dziś paple, zawarłem w swej książce milcząc. Tak więc ta książka, o ile się nie mylę, mówi wiele o tym, o czym Pan sam chce powiedzieć, choć być może nie zauważy Pan, że to zostało w niej powiedziane.

     Frege nadal niewiele rozumiał, a w liście z 16.09.1919 dał wyraz wrażeniom harmonizującym z powyższą uwagą: Traktat jest „osiągnięciem artystycznym raczej niż naukowym; to, co w nim powiedziano, jest mniej ważne od sposobu, w jaki to powiedziane zostało”.

 

Wojciech SADY, Wittgenstein. Życie i dzieło.

Wittgenstein

27 października, 2008

   Wittgenstein to ciężki przypadek. Po pierwsze, trudno się go doliczyć. Typowo mówi się o dwóch: wczesnym, zdominowanym przez Traktat logiczno-filozoficzny, oraz późnym (Dociekania filozoficzne). Inni jednak twierdzą, że Wittgenstein jest jeden, inni że półtora, jeszcze inni doszukują się trzech, dokładając środkowego. To oczywiście dotyczy twórczości, ale i życie jego pełne było meandrów i zżerającej go pasji.

Wittgenstein

 

 
Zamyślony młody człowiek

   Z tarnowskiej księgarni wyszedł młody człowiek z nosem wlepionym w książkę. Na tyle był pochłonięty lekturą, że wpadł na przechodzącego pana z wąsikiem. Eleganckim panem był (mógł być) mój dziadek, prawie czterdziestoletni podówczas oficyant Cesarsko-Królewskich Kolei, sekcja Tarnów. Młody człowiek w mundurze CK armii, to szukający drogi w życiu Ludwig Wittgenstein, a książka to Ewangelia w skrócie Tołstoja. Młodzieniec pewnie nie zauważył urzędnika, a ten nie przejął się zdarzeniem, zresztą kto by się awanturował z żołnierzem miłościwie nam panującego Cesarza.

   Ponoć w księgarni była tylko ta jedna książka, co można by odczytać jako znak. Do końca w to nie wierzę, bardziej to podobne do żywotów świętych. Może po prostu wszystkie inne były po polsku.

   Wittgenstein to ciężki przypadek. Po pierwsze, trudno się go doliczyć. Typowo mówi się o dwóch: wczesnym, zdominowanym przez Traktat logiczno-filozoficzny, oraz późnym (Dociekania filozoficzne). Inni jednak twierdzą, że Wittgenstein jest jeden, inni że półtora, jeszcze inni doszukują się trzech, dokładając środkowego. To oczywiście dotyczy twórczości, ale i życie jego pełne było meandrów i zżerającej go pasji.
   Pochodził z jednej z najbogatszych rodzin Austrii, o ojcu mówiono „austriacki Krupp”. W wieku 22 lat pojechał do Cambridge, do Bertranda Russella, jednego z najsławniejszych podówczas filozofów i logików, chcąc wiedzieć, czy jest (on sam, Wittgenstein) idiotą, czy geniuszem. Russell zachęcił go do dalszej pracy nad filozofią. Może go uratował, Wittgenstein jako idiota żyć nie chciał. Mogła to nie być pusta gadanina – trzech jego braci popełniło samobójstwo. Podczas I wojny światowej zgłosił się na ochotnika do wojska, szukając światła w życiu przez bliski kontakt ze śmiercią. Pracował równocześnie nad Traktatem.
   Gdy go ukończył pod koniec wojny, stwierdził z arogancją trzydziestolatka, że rozwiązał właśnie wszelkie problemy filozofii i zaczął pracować jako wiejski nauczyciel. Nie wytrzymywał jednak gburowatości i niskiej lotności swoich uczniów, był też sam wobec nich brutalny. Próbował sił jako ogrodnik – trzy miesiące pracował u mnichów w klasztorze Hüsseldorf, mieszkając w szopie z narzędziami. W roku 1929 wrócił do Cambridge. W ostrej dyskusji z Karlem Popperem argumentował wygrażając pogrzebaczem, że problemy filozoficzne są pozorne, wynikają jedynie z nieprecyzyjności języka. Nie przeszkadzało mu to  zajmować się filozofią do śmierci w 1951.

   Nie, Wittgenstein to nie filozof od dziewiątej do piątej, pracownik naukowy zbierający wysługę lat do emerytury. Nie daje też łatwego chleba swoim uczniom. O ileż łatwiej byłoby brylować zbiorem spójnych, uzupełniających się wzajemnie cytatów. A obiekt naszych badań w przedostatnim zdaniu swojego Traktatu pisze: 

6.54 Zdania moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie rozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie – po nich – wyjdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę, uprzednio po niej się wspiąwszy.) Musi te zdania przezwyciężyć, wtedy ujrzy świat właściwie.

   Czyli, jeżeli stać cię tylko na nabożny szacunek, to zajmij się czymś innym. Nie stawiaj pomników. Choć jednak – tak wielkiemu filozofowi… By zabawić się w modne w tych kręgach paradoksy logiczne, trzeba by Wittgensteinowi wystawić pomnik, jako jedynemu filozofowi bez pomnika. Czy pomnik taki może istnieć?

Zdesperowany myśliciel z Jasnej Polany

   Wróćmy jednak do książki w rękach młodego człowieka. Wittgenstein kupił Ewangelię Tołstoja już w 1914 i miał przy sobie, często ją czytając i ucząc się fragmentów na pamięć.
   Co było szczególnego w tej książce? Tołstoj skondensował cztery ewangelie do jednego tekstu i opatrzył go obszerną przedmową. Wiadomo, że Ewangelia ta i dla samego Tołstoja miała wielkie znaczenie. Więcej o jego przeżyciach przemyśleniach mówi powstała w tym okresie Moja spowiedź. W książeczce tej opisuje, jak wychowany w religii prawosławnej odszedł od niej, uważając ją za chłopskie przesądy. Żył pełnią życia. Osiągnął sukces materialny i literacki. I wtedy ogarnęła go pustka, bezsens. Codziennie, przebierając się do snu, patrzył na drążek wyzywająco tkwiący między szafami, sam przed sobą chował sznurki, żeby się na nim nie powiesić. A przecież miał kochaną i kochającą żonę, dzieci, majątek, skorych do pochwał przyjaciół. Ale nie był w stanie dopatrzyć się w tym sensu.
   Szukał prawdy godnej intelektualisty w nauce. W naukach ścisłych znalazł wiele odpowiedzi dotyczących własności liczb, światła i wiązań chemicznych, jednak pytanie o sens życia było poza ich zakresem badań. Pytaniem tym jak najbardziej zajmowały się nauki humanistyczne, nie po to jednak, by udzielić na nie odpowiedzi. Szukał jej u Sokratesa, Schoppenhauera, Salomona i Buddy, by dowiedzieć się, że życie to padół płaczu, bezmiar cierpień, zakończonych nieuniknioną śmiercią. Z kontaktu z najtęższymi umysłami wyniósł jedynie wiedzę, że 0=0.

   Zwrócił się wtedy ku religii. Studiował księgi, dyskutował z ludźmi wykształconymi, ludźmi ze swego kręgu. Opowiedzieli mu wiele ciekawych historii i teorii, nikt z nich jednak nie żył według głoszonych przez siebie zasad, nikt naprawdę nie wierzył. Tołstoj zauważył wtedy, że miliony ludzi żyją w wierze, miliony prostych Rosjan. Przy czym ważnym słowem jest „żyją” – nie deliberują nad paradoksami, lecz wykonują swoją codzienną pracę i przyjmują życie takim, jakie jest, z wszystkimi jego radościami i smutkami. Po prostu żyją. Nie decydują się na życie dopiero po przekonywującym udowodnieniu jego sensu (z opcją przerwania przy braku dowodu), lecz żyją. Nie dostrzegał ich przedtem, byli dla niego zbyt prymitywni, poniżej jego poziomu. W tamtym momencie stali się dla niego odkryciem i olśnieniem. Przy tym podstawą ich życia była religia, lecz nie religia (spierających się) teologów, lecz religia obrzędu, religia zwyczaju, a zwłaszcza religia serca.
   Praktycznym wynikiem tych przemyśleń były próby prostego życia w Jasnej Polanie, rodzinnym majątku, naśladowane przez innych rosyjskich idealistów. Lecz jak wiadomo, łatwiej przejdzie wielbłąd przez ucho igielne, niż obszarnik będzie prowadził konsekwentnie proste życie, a zwłaszcza wytłumaczy swoją decyzję żonie wychowującej trzynaścioro dzieci.

   Podziwiając religijność ludu, odtrącał wersję oficjalną religii, propagowaną przez Cerkiew, argumentując, że powiązanie struktur cerkiewnych z państwowymi uniemożliwia spełnianie posługi duszpasterskiej. Doprowadziło to do jego ekskomuniki. Zauważmy jednak, że większy ma sens opieranie się wszechmocy cerkwi, gdy jest ona rzeczywiście wszechmocna. Gdy jednak świątynie są wysadzane w powietrze, ikony palone, a popi wywożeni na Sybir, potrzeba instytucji religijnej prezentuje się w innym świetle.

   Tołstojowska Ewangelia zawiera 1284 numerowanych wersetów, podzielonych na 12 rozdziałów odpowiadających strukturą modlitwie Ojcze Nasz. W przedmowie opisuje autor swoją drogę do przekonania, że Prawda jest zawarta w doktrynie chrześcijańskiej, argumentuje, że tradycyjne nauczanie Kościoła zniekształciło prawdziwą doktrynę oraz przedstawia swoją próbę jej odtworzenia w oparciu jedynie o czyny i słowa Chrystusa. Oczywiście sam stworzył w ten sposób własną egzegezę, własny komentarz do Słowa Bożego. Ale trudno jest dowodzić, że tekst nie wymaga komentarza, nie komentując samemu tej tezy.

   Podstawowym jego założeniem jest, że Jezus jest rzeczywiście Synem Bożym i dlatego jego nauczanie odgrywa absolutnie centralną rolę. Wobec tego błędne jest traktowanie na równi pism ludzkich, jak listy Św. Pawła, Dzieje Apostolskie, księgi ojców Kościoła, czy postanowienia soborów, przywołujące Ducha Świętego dla nadania sobie powagi, lecz mimo to ludzkie. Ewangelii nie uważa za księgi święte, nie każde słowo jest w nich równie cenne. Pisane są przez ludzi, po latach, na podstawie niepewnych przekazów prostych ludzi. Porównuje je do worka błota, zawierającego jednak perły. Te perły – to słowo Boże, a błoto to wszystko to, co dodali ludzie. Wszelkie powiązania ze Starym Testamentem są mu zbyteczne, również odrzuca wszelkie relacje o cudach, nawet o zmartwychwstaniu. Twierdzi, że od Boga pochodzi prosty, jednoznaczny przekaz, dopiero ludzkie interpretacje powodują spory prowadzące do powstania wielu wzajemnie zwalczających się wyznań, z których przecież wszystkie głoszą miłość i wybaczenie. To go oczywiście postawiło na kursie kolizyjnym z oficjalną cerkwią.
   Nie akceptuje również podejścia historycznego, widzącego w Jezusie człowieka, określonego przez swój czas i miejsce. Pyta, jak wychodząc z takich założeń można wyjaśnić olśnienie, jakiego doznali Jego uczniowie, skąd wzięła się w tym przekazie moc, każąca ludziom cenić wiarę wyżej od życia. Oczywiście, polegając jedynie na własnym odczuciu, stawia się poza nawiasem wszelkich szkół i grup nacisku. Jest samotny, jak każdy prorok czy heretyk.

 

Znowu Wittgenstein

   Lecz akurat młodego austriackiego żołnierza, klienta tarnowskiej księgarni, powaliła ta książka z  nóg. W tym czasie pisał notatki, z których powstał Traktat logiczno-filozoficzny. Jest to niezbyt czytelny tekst na temat świata i jego faktów, odwzorowania ich za pomocą języka, zagadnień logiki matematycznej. Niezbyt czytelny, bo choć pozornie systematyczny (hierarchiczna numeracja punktów wydaje się inspirowana Ewangelią Tołstoja), pełen wzorów logicznych, to jego zdania przypominają bardziej prawdy wiary niż twierdzenia matematyczne. Na początek:

1 Świat jest wszystkim, co się zdarza.
1.1 Świat jest ogółem faktów, nie rzeczy.
1.11 Świat jest wyznaczony przez fakty oraz przez to, że są to wszystkie fakty.
1.12 Ogół faktów wyznacza bowiem, co się zdarza, a także wszystko, co się nie zdarza.
1.13 Fakty w przestrzeni logicznej są światem.

   Do tego pod koniec zawiera tezy na temat wartości, dobra i zła, śmierci, Boga. Przykłady:

6.41 Sens świata musi leżeć poza nim. W świecie wszystko jest takie, jakie jest i zdarza się wszystko, co się zdarza; w nim nie ma żadnej wartości – a jeżeli by była, byłaby bezwartościowa[…]
6.42 Dlatego nie mogą istnieć zdania etyki. Zdania nie mogą wyrazić nic wyższego.
6.421 Oczywiste jest, że etyka nie da się wypowiedzieć. Etyka jest transcendentalna. (Etyka i estetyka to jedno)
6.44 Nie to jest mistyczne, jaki jest świat, ale to, że jest.

   I na wielki finał:

7. O czym nie można mówić, o tym należy milczeć.

   Wielu interpretuje te słowa jako odrzucenie niejasnych spekulacji. Poprawna wydaje się jednak interpretacja odwrotna – że niewypowiadalne jest niewypowiadalne, ale nie jest nieważne, przeciwnie: jest niezmiernie ważne. Typowa sytuacja u Wittgensteina – każdy go interpretuje na swój sposób. Stąd nie daje swoim badaczom łatwego chleba, ale daje go dużo, można o tych samych problemach dyskutować latami. Dla każdego własny Wittgenstein.

   Opory wzbudzało w nim zawsze chłodne, funkcjonalne traktowanie religii. W tym czasie ukazała się Złota gałąź Jamesa Frazera, antropologiczna analiza mitów i religii, wliczając chrześcijańską. Wittgenstein odniósł się do niej w krytycznym eseju, odrzucając interpretację religii jako magii wynikającej z błędnego obrazu świata. Dla Wittgensteina łączenie filozofii i religii było czymś nieprzyzwoitym. Wyraził się kiedyś, że „Symbolizm chrześcijański jest wspaniały poza słowami, ale gdy ktoś próbuje zbudować z niego system filozoficzny, jest to niesmaczne”. Pisał, że niektórzy tworzą dowody na istnienie Boga, trochę by się wytłumaczyć przed niewierzącymi, że wiara ma jednak podstawy racjonalne. Tymczasem wierzący nie potrzebuje dowodów, a niewierzącego dowody nie przekonają.
   Mówi się, że prawdopodobieństwo jest dobrym przewodnikiem w życiu, w przypadku niewiedzy wybieramy możliwości bardziej prawdopodobne. Wittgensteina takie poglądy oburzały: „Czy możecie sobie wyobrazić Św. Augustyna mówiącego, że istnienie Boga jest wysoce prawdopodobne?” Russell załatwił problem esejem Dlaczego nie jestem chrześcijaninem (Why I am not a Christian), błyskotliwym, lecz nie przekraczającym murów intelektualnej wieży z kości słoniowej. Gödel próbował udowodnić istnienie Boga na gruncie logiki formalnej. Dla Wittgensteina religia była czymś innym.

   Czy wierzył? Na pewno nie tak po prostu. W modlitwie widział raczej sens dla modlącego się, nie prośbę do istoty zewnętrznej. Modlitwa w celu osiągnięcia czegoś była dla niego zabobonem, prymitywnymi zaklęciami. Po co jednak się modlić, gdy nie ma do kogo się modlić? Są to oczywiście niezłe zawijasy. Na faustowskie Gretchenfrage – „jak tam u ciebie z religią?” prawdopodobnie nie potrafiłby odpowiedzieć prostym tak lub nie. Ale religia była dla niego ważna, tematy te gryzły go przez całe życie. Powiedział kiedyś, że w obecnych czasach prawdziwe życie religijne nie jest możliwe. Co nie znaczy, że coś jest nie w porządku z religią, raczej problem jest z czasami.
   Był pod wpływem dekadenckiej ideologii Oswalda Spenglera, widzącej w XX wieku epokę schyłkową, zresztą nie można się tak bardzo dziwić komuś, kto przeżył dwie wojny. Poza tym odczuwał postępującą dominację nauki i techniki, nie zostawiającą miejsca na wizjonerstwo, sztukę, poezję, również na religię. Co napełniało go smutkiem, a czyż taka tęsknota nie jest formą wiary?
 

————–
Brian R. Clack, An Introduction to Wittgenstein’s Philosophy of Religion, Edinburgh University Press, 1999
Lew Tołstoj,  Ewangelia w skrócie
Lew Tołstoj, Moja spowiedź

Źródła:

Ilustracje:
Internet Encyclopedia of Philosophy

 

artykul: http://www.pinezka.pl/pryzmat-archiwum/2445-wittgenstein-w-tarnowskiej-ksiegarni

 

James Tate: The Ghost Solidiers. tłumaczenie: Jacek Wojciechowski

24 września, 2008

ZDRADA

 

 

         Człowiek, który za mną szedł wyglądał jak agent rządowy. Odwróciłem się więc, podszedłem do niego i spytałem „Dlaczego pan mnie śledzi?” Odpowiedział „Nie śledzę pana. Jestem agentem ubezpieczeniowym idącym do pracy.” „Wobec tego proszę wybaczyć moją pomyłkę,” – powiedziałem. „Zrobił pan coś złego lub niepatriotycznego, czy też jest pan zwyczajnym paranoikiem?” – zapytał. „Nie zrobiłem niczego złego, absolutnie nic niepatriotycznego i nie jestem paranoikiem,” – powiedziałem. On odpowiedział: „Wie pan, nikt nigdy nie wziął mnie za agenta rządowego.” „Przepraszam,” – powiedziałem. „Pan ma coś na sumieniu, czyż nie?” – zapytał. „Nie, nie mam. Jestem po prostu czujny,” – powiedziałem. „Jak dobry przestępca,” – odparł. „Proszę przestać mówić do mnie w ten sposób,” – powiedziałem. „Nie chcę mieć z panem nic wspólnego.” „Popełnił pan jakąś zdradę i teraz pana ścigają,” – powiedział. „Postradał pan zmysły,” – odparłem. „Benedykt Arnold, oto kim pan jest,” – powiedział.  „Idę na manifestację pacyfistyczną, chyba nie widzi pan w tym niczego złego?” – powiedziałem. „A, pacyfista. To to samo co zdrajca,” – powiedział. „Nieprawda,” – powiedziałem. „Prawda,” – powiedział. „Nie.” „Tak.” „Nie.” „Tak.” Doszliśmy do wejścia do jego biura. „Naprawdę żal mi się z panem rozstawać. Zjadłby pan jutro ze mną lunch?” – zapytał. „Byłbym zachwycony,” – powiedziałem. „Dobrze. Zatem w południe w Sadie’s Cafe,” – powiedział. „W południe w Sadie’s,” – powiedziałem.     

 

 

W LUDZKIEJ POSTACI

 

 

Wyciągnąłem rękę w jednym kierunku i poczułem coś jakby jedwab, jedwabny szal taki, jakie noszą księżniczki. Wyciągnąłem drugą rękę i coś mnie w nią ugryzło, pewnie małpa. A zatem, wywnioskowałem, muszę być w Indiach. Ktoś wszedł do pokoju i powiedział „Wstawaj!” Usiłowałem wstać ale byłem zgięty w pół. Usiłowałem się wyprostować, ale nie mogłem. „Stań prosto!” – powiedział głos. „Nie mogę proszę pana, taką mam posturę,” – odpowiedziałem. „W porządku, maszeruj w moim kierunku,” – powiedział. Miałem dość mgliste pojęcie o tym, gdzie stoi ale pomaszerowałem tam, o ile można to było nazwać marszem. „Stój,” – powiedział a ja stanąłem. „Spotkasz się teraz z kapitanem, który jest bardzo ważną osobistością. Musisz go się go słuchać i wykonywać wszystkie jego rozkazy. Zrozumiano?” – powiedział. „O tak proszę pana, zrobię dokładnie tak, jak pan powiedział,” – powiedziałem. Otworzyłem drzwi, a potem następne drzwi, a potem następne. A potem, wreszcie, zobaczyłem kapitana pochylonego nad biurkiem, z twarzą oświetloną zielonym światłem. Wciąż byłem zgięty w ukłonie, ale dalej czekałem aż mnie zauważy. Nic nie powiedział. Zacząłem nucić sobie pod nosem. W końcu podniósł wzrok i powiedział: „Co ty za jeden, jakiś kaleki królik, czy co?” „To bardzo zabawne panie kapitanie. Może i jestem kalekim królikiem, ale jestem tu również aby wykonywać pańskie rozkazy,” –      odpowiedziałem. „Zuch chłopak. No to pokicaj trochę dla mnie.” Zebrałem wszystkie siły i  zacząłem kicać po całym pokoju. „Doskonale” – powiedział. „Teraz możesz zniżyć się jeszcze bardziej i poprzemykać się po pokoju tak cicho, jak tylko umiesz,” – powiedział. Widziałem jedynie zielonkawy zarys postaci kapitana. Tak naprawdę nie mogłem go zobaczyć. Wciąż robiłem to, co mi kazał i prawie wpadłem na krzesło, którego nie zdołałem zauważyć. „A teraz chcę, żebyś rzucił się na mnie z całą mocą. Zobaczymy, czy będziesz w stanie mnie przewrócić,” – powiedział. „Panie kapitanie, ważę zaledwie kilka funtów i jestem dość wątły. Nie wydaje mi się, aby to była równa walka,” – odparłem. „A kto powiedział, że to ma być uczciwa walka?” Mam zamiar zmiażdżyć cię i zamienić w małą kulkę sierści,” – powiedział. Naprawdę myślał, że jestem królikiem. To wprawiło mnie w zakłopotanie. Po tylu latach leczenia, jak mógł ktokolwiek pomyśleć, że jestem królikiem? Wyślizgnąłem się z jego pokoju niemalże obijając głową o kolana, marząc o swoim łóżku i nie wiedząc, czy kiedykolwiek zdołam je znaleźć.

 

 

 

ROZPACZLIWA ROZMOWA

 

 

            Spytałem Jaspera czy wie coś o nadciągającej rewolucji. „Nie wiedziałem, że zbliża się rewolucja,” – odparł. „Wiesz, ludzie są oburzeni. Może nadejść,” – powiedziałem. „Wolałbym, żebyś nie zmyślał sobie takich rzeczy. Zawsze próbujesz robić ze mnie idiotę,” – odpowiedział. „Wszędzie są żołnierze. Trudno powiedzie, po której są stronie,” – powiedziałem. „Są przeciw nam. Wszyscy są przeciw nam. Czyż nie w to właśnie wierzysz?” – odparł. „Nie wszyscy. Jest kilku źle poinformowanych i zagubionych, którzy wciąż wierzą w to i owo,” – odparłem. „Cóż, to dodaje mi otuchy,” – powiedział. „Nigdy nie trać wiary,” – odpowiedziałem. „A kto powiedział, że kiedykolwiek miałem wiarę?” – powiedział. „Wstydź się, Jasper. To ważne, żeby wierzyć w sprawę.” „W sprawę pakowania się w jeszcze większe tarapaty?” – zapytał. „Nie, w sprawę ludzi stających razem w obronie swoich praw, wolności i w ogóle,” – odparłem. „Cóż, to już było. Nie mamy żadnych praw,” – powiedział. Milczeliśmy przez kilka minut. Gapiłem się przez okno na królika na podwórku. W końcu powiedziałem: „Mówiłem to wszystko żeby cię rozbawić.” „Ja też,” – odparł. „Wierzysz w Boga?” – powiedziałem. „Bóg jest w więzieniu.” „A co zrobił?” – spytałem. „Wszystko,” – odpowiedział.

 

 

 

 

PAŁAC PAMIĘCI

 

        

Tak późno w nocy nie paliło się tam ani jedno światło. Obszedłem go dokoła i sprawdziłem, czy drzwi są zamknięte. Oczywiście były. Po ścianie budynku pięła się gęsta winorośl, więc spróbowałem wspiąć się po niej. Byłem już prawie na górze, gdy zacząłem się chwiać i odpadać od budynku. Spadłem z hukiem kalecząc sobie czoło i ręce. Z przodu znalazłem schody pożarowe i wspiąłem się na nie. Włamałem się przez okno na drugim piętrze i ze zdumieniem odkryłem, że po podłodze walają się całe sterty albumów ze zdjęciami i segregatorów. Włączyłem światło choć wiedziałem, że to niebezpieczne. Zdawało się, że nie panował w nich żaden porządek. Przyciągnąłem krzesło i podniosłem jeden z albumów – dzieci na kucykach przebrane za kowbojów, dzieci trzymające złowione przez siebie ryby, torty urodzinowe, przyjęcia, tańce; nie było końca fascynacji dziećmi, ale to wszystko sprawiało wrażenie, jakby było częścią tego samego dzieciństwa. Następny album zawierał zdjęcia na wpół martwych, ledwo oddychających tub, torebek na jedzenie, szklanych, nieobecnych spojrzeń tych, którzy prawie odeszli. W Pałacu Pamięci nic nie zostaje zgubione, co najwyżej niewłaściwie ulokowane. Spędziłem tam większą część nocy, aż stałem się tak wyczerpany, że ledwo mogłem utrzymać otwarte powieki. W trakcie przeglądania albumów poświęconych młodym kochankom nagle zamarłem. Było tam zdjęcie moich rodziców, mocno wyblakłe, zaledwie dwudziestoletnich, być może jeszcze przed ślubem, trzymających się za ręce i uśmiechających do aparatu. Świat powstrzymał na ten krótki moment swą wściekłość, dając im ten moment jasności, tak kruchy i wątły. Wyjąłem to zdjęcie z albumu i zatrzymałem przy sobie. Podszedłem do okna i spojrzałem w dół. Stał tam jakiś umundurowany starzec. „Zejdź na dół synu, jesteś aresztowany,” – powiedział. „Ależ panie władzo, jestem starym człowiekiem,” – powiedziałem. „Pałac Pamięci nie ma pamięci. Jego to po prostu nie obchodzi, synu.” – odparł.

 

 

 

PLAN B

 

        

Joaquin powiedział, żeby zapomnieć o starym planie. Został on całkowicie zastąpiony przez nowy plan. „Dobra, jaki jest nowy plan?” – spytałem. „Trzeba jeszcze dopracować kilka ostatnich szczegółów, ale wkrótce będzie gotowy,” – odparł. „To znaczy, że jesteśmy pomiędzy planami a to oznacza, że w tej chwili nie mamy żadnego planu,” – powiedziałem. „Tak bym tego nie określił. To ukazałoby w negatywnym świetle naszą, bądź co bądź świetlaną przyszłość,” – odpowiedział. „Najpierw poczekam na poprawioną wersję planu a potem zacznę rozmawiać na temat naszej świetlanej przyszłości,” – powiedziałem. „Znajdujemy się teraz w szczelinie, przyczajeni, rozglądając się,” – powiedział. „Czuję się,  zagubiony i bezbronny, jak wędrowiec bez mapy, narażony na to, że zmiecie mnie pierwsza salwa,” – powiedziałem. Właśnie wtedy do pokoju wszedł Darrell. „Co się z tobą dzieje?” – zapytał. „Jestem zgubiony” – odparłem. „E tam, widziałem drugi plan i jest on o wiele lepszy od pierwszego, wierz mi,” – powiedział. „A kiedy on się pojawi?” – spytałem. „Wkrótce, jest już prawie gotowy, jeszcze tylko kilka ostatnich poprawek,” – powiedział. Joaquin powiedział: „Ci kolesie naprawdę znają się na robocie, są najlepsi.” „Nie wiem nawet kim oni są,” – powiedziałem. „Nikt tego od ciebie nie oczekuje,” – powiedział Darrell. „Nie twój interes,” – powiedział Joaquin. „Ale ja nie jestem żadnym królikiem doświadczalnym,” – powiedziałem. „Wszystko będzie bobrze, zobaczysz,” – odparł Darrell. Po chwili wszedł jakiś człowiek w masce i wręczył Joaquinowi kartkę papieru. Gdy człowiek wyszedł, Joaquin powiedział „Dobra, chodźcie za mną.” – Wyszliśmy na ulicę i zaczęliśmy iść. Jakiś człowiek pozdrowił mnie a ja pozdrowiłem jego. „Czy tak dobrze, Joaquin?” – spytałem. „Bardzo dobrze,” – odparł. Chwilę potem dziewczyna którą znam, podeszła i uściskała mnie. „Joaquin, czy to był błąd?” – spytałem. „Nie, wszystko doskonale,” – odparł. W końcu weszliśmy do lodziarni. Kelnerka przyjęła zamówienie. Jakaś kobieta podeszłą do Darrella i powiedziała „Czy mogę się dosiąść?” Darrel powiedział „Oczywiście, proszę.” Ona powiedziała „Darrell, tęskniłam za tobą. Gdzie się podziewałeś?” Darrell spojrzał na Joaquina, Joaquin skinął głową. Wtedy Darrell powiedział „Plan B pozwolił mi cię znaleźć. Zawsze musimy być mu za to wdzięczni.” „Chwała planowi B,” powiedzieliśmy wszyscy razem. Zacząłem lizać mój czekoladowy rożek w poczuciu głębokiej tajemnicy.

 

 

ZAGINIONE PLEMIĘ

 

Kiedy czerwone frisbee przeleciało nad naszymi głowami uklękliśmy i zaczęliśmy się modlić. O co się modliliśmy, nie wiem. Właściwie to nie wiedziałem nawet co robię wśród tej grupy lunatyków. Wciąż wypatrywali znaków. Nie za bardzo wierzyłem w takie rzeczy. Ale gdy oni uklękli do modlitwy ja również ukląkłem, choć tak naprawdę  wcale się nie modliłem. „Jak sądzisz, co oznacza to stado gołębi?” spytał mnie jeden z nich. „To oznacza, że zboczyliśmy ze ścieżki Pana,” odparłem. „To straszne, czyż nie?” „O tak,” powiedziałem. Szliśmy przez łąkę porośniętą koniczyną. Stał tam stary traktor, cały zardzewiały. Jedna z kobiet potknęła się i upadła. „Zostawmy ją. Będzie dla nas ciężarem,” powiedział przewodnik. Dwa jelenie zobaczyły nas i zaczęły uciekać. „Wielkie nieba, nasz koniec jest bliski,” powiedział mój towarzysz. Wszyscy padliśmy na twarze i zaczęliśmy się modlić. „Nie uważam, że koniec jest bliski,” powiedział ktoś. „Oczywiście, że koniec jest bliski,” powiedział ktoś inny. „Uciekające dwa jelenie, czyż nie?” „Dwa uciekające jelenie oznaczają, że wydarzy się coś wspaniałego,” powiedziałem. „Nie widziałem żadnych jeleni. Myślę, że je sobie zmyśliliście,” powiedział ktoś inny. „Lepiej ruszajmy stąd. Zaraz zrobi się ciemno,” powiedział ktoś inny. Wkrótce weszliśmy do lasu. „Moim zdaniem popełniamy błąd,” powiedziałem. „Zabłądzimy.” „Błądzą tylko niedowiarki. Ujrzymy znak, zapamiętaj moje słowa,” odparł. „W lesie jest zbyt dużo znaków,” powiedziałem. Dzięcioł smugoszyi sfrunął z drzewa i przeleciał tuż nad naszymi głowami. „To tam dane nam jest obozować,” powiedział przewodnik. Zapadał już mrok, gdy rozbijaliśmy namioty. „Nie podoba mi się tu,” powiedziałem. „Bóg nas nie opuści. Nigdy nas nie opuszcza,” powiedział mój towarzysz. Zapadła noc. Powiedziałem: „Musimy się stąd wydostać. Stanie się coś strasznego.” Nie było odpowiedzi. Więc, z zapaloną latarką, zacząłem iść między drzewami. Nigdy nie lubiłem tych ludzi. Byli zagubionym plemieniem, a ja nie byłem zagubiony, tylko zażenowany.

 

NOWE KONIE

 

 

                        Gdy przybyły konie byłem bardzo szczęśliwy. Wypuściłem je na łąkę i wszystko, za wyjątkiem much, zdawało im się tam podobać. Później poszedłem sprawdzić czy są najedzone. Łaciaty ożywił się i kopnął ogrodzenie, co mnie zdumiało, ale potem już wszystko wróciło do porządku. Później, gdy wróciły na noc do stajni, dobiegł mnie dźwięk, jakby syk węża, dobiegający z jednej z przegród, ale niczego tam nie zauważyłem. Rankiem, gdy wypuściłem konie, gniada klacz kulała. Próbowałem ją zbadać, ale kopnęła mnie w głowę i na jakieś piętnaście minut straciłem przytomność. Od tej pory wszystko było z nią w porządku. Gdy byłem nieprzytomny gniada przeskoczyła przez ogrodzenie, więc poszedłem po ciężarówkę. Znalazłem ją jakieś trzy mile dalej. Ktoś w ciężarówce, czy samochodzie głaskał ją podczas gdy ona leżała na poboczu. Zdołałem postawić ją na nogi a jej udało się wejść po desce do ciężarówki.

Gdy wsadziłem ją z powrotem do zagrody zdałem sobie sprawę, że ma złamaną nogę i że trzeba będzie ją zastrzelić. Kasztanka głośno zarżała. Deresz podszedł do mnie i umyślnie nadepnął mi na nogę. Bolała mnie noga i co ważniejsze, zranione były moje uczucia. Naprawdę chciałem, żeby te konie były szczęśliwe. Łaciata z rozpędu walnęła w ogrodzenie. Kasztanka zaczęła gonić gniadą, aż gniada padła. Szumiało mi w głowie, mój żołądek się przewracał. Gniada przeskoczyła nad traktorem i znalazła się tuż przede mną. Wybiegłem z zagrody i zamknąłem ogrodzenie. Gniada cierpiała. Musiałem uwolnić ją od cierpień. Przyniosłem z domu swoją strzelbę. Kochałem te konie, naprawdę, ale coś było z nimi nie tak. Kasztanka nie chciała przepuścić mnie przez bramę. Łaciata zaczęła śpiewać psalmy po łacinie. Deresz wyglądał, jakby na czole wyrósł mu róg. Zacząłem strzelać na oślep, we wszystkich kierunkach.

 

 

 

RDZENNI AMERYKANIE

 

            „Znaleźliśmy ich dzisiaj rano u ciebie na trawniku, jest ich około siedemdziesięciu pięciu,” – powiedział oficer. „Co to za jedni?” – spytałem. „No, to jacyś rdzenni, nie wiemy jeszcze jakiego rodzaju, ale wkrótce będziemy. Użyliśmy elektrycznych urządzeń żeby ich sparaliżować, ale zaczęli dochodzić do siebie po jakichś dwudziestu czterech godzinach. Niektórzy z nich będą żyć tylko przez około godzinę, inni spokojnie dociągną do sześćdziesiątki. Więc lepiej od razu zacznijmy ich reedukację.” – powiedział. „Ale skąd oni się wzięli?” – spytałem. „Cóż, naprawdę nie wiemy, ale niektórzy z naszych naukowców sądzą, że oni po prostu wyrośli spod ziemi, odezwał się w nich jakiś sygnał, coś jakby zegar biologiczny” powiedział. „Chcesz powiedzieć, że przez cały czas mieszkałem na cmentarzu?” – spytałem. „Najwyraźniej.” -odparł. „No, to wiele wyjaśnia,” – powiedziałem. „Co masz na myśli?” – spytał. „Ostatnimi czasy czułem, że w nocy dom bardzo się trzęsie i zdawało mi się, że słyszę dochodzące z oddali jęki. Budziłem się zlany potem, który brałem za krew,” – odparłem. „Może przyjdzie pan tu jutro rano, to pokarzemy panu kilkoro z tych ludzi,” – powiedział. „Dziękuję, panie oficerze,” – powiedziałem. Oczywiście zmartwiłem się na wieść, że ci ludzie leżeli zakopani pod moim trawnikiem przez te wszystkie lata, ale cóż mogłem na to poradzić? Trawnik był w okropnym stanie. Na wiosnę trzeba będzie go gruntownie odnowić. Na posterunku policji zjawiłem się nazajutrz o 10 rano, tak jak było umówione. Tam, za szklanymi drzwiami znajdowali się ci na w pół przebudzeni ludzie, jęczący i łażący tam i z powrotem. „Nie wyglądają zbyt groźnie,” – powiedziałem do oficera. „To dlatego chciałem, żeby przyszedł pan wcześnie. Nie chciałem, żeby widział pan następną część,” – odparł. „Co wtedy robicie?” – spytałem. „Więcej elektryczności. Potem powoli zaczniemy reedukację. Niektórzy z nich zajdą naprawdę daleko,” – powiedział. „”A co z pozostałymi?” – spytałem. „Och, pochowamy ich z powrotem po wstrząsie, który utrzyma ich na dole przez dobry kawał czasu,” – powiedział. „Na moim podwórku?” – spytałem. „To ich ojczysta ziemia,” – odparł.  

 

 

DWIE WIZJE

 

„Rozglądam się dokoła i widzę dwie postacie biegnące poprzez krajobraz, w poszarpanych ubraniach, prawie padając z nóg,” – powiedziałem. „To zabawne. Ja widzę dwie postacie tańczące swinga, z kwiatami we włosach i z pieśnią na ustach,” – powiedziała Nikki. „Upadają i pełzną. Myślę, że umierają z pragnienia,” – powiedziałem. „Ci ludzie są zakochani. To takie oczywiste. Nie potrafią trzymać się od siebie z dala,” – powiedziała. „Czekaj chwilę. Tam jest też ktoś trzeci, na koniu. Podjeżdża do nich i daje im się napić ze swojej manierki. Zsiada z siodła i oferuje im swojego konia. Pomaga im wsiąść i prowadzi konia,” – powiedziałem. „Ona go policzkuje. Powiedział coś strasznie złego. Podnosi rękę,” –  powiedziała. „Nikki,” – powiedziałem, – „dlaczego nie patrzymy na ten sam obrazek?” „Ależ patrzymy, Harley. To ten sam obrazek, tylko że ty masz jakieś zabawne pomysły,” – odparła. „Ja tylko relacjonuję to, co widzę,” powiedziałem. „Kontynuuj zatem,” powiedziała. „Pojawiają się jeźdźcy na wielbłądach i otaczają ich,” – powiedziałem. – Jest ich ze trzydziestu i mają szable.” „Zakochani przytulili się i całują.,” – powiedziała. „Twoi ludzie są tacy przewidywalni,” – odparłem. „Przepraszam. Co mam w związku z tym zrobić?” – spytała. „To nie twoja wina. Myślę, że nic nie możesz zrobić,” – powiedziałem. „Wódz zsiada ze swojego wielbłąda i mierzy szablą w mężczyznę prowadzącego konia. Żąda pieniędzy w zamian za przepuszczenie przez pustynię.” „Tak się martwię o tych ludzi. Nie wydaje mi się, aby wyszli z tego żywi,” – powiedziała. „A co z twoimi ludźmi?” – spytałem. „Nie widzę ich. Nigdzie ich nie ma,” – odparła. „Może leżą martwi w rynsztoku. Szukałaś w rynsztokach?” „Szukałam wszędzie. W pośpiechu zostawiła swoją apaszkę,” – powiedziała. „Pewnie poszli na lody. Wrócą,” – odparłem. „A co u twoich?” – spytała. „Nie chcesz wiedzieć. Przykro mi, ale nie przywiązałem się do nich. Od początku nie mieli szans,” – powiedziałem. „Ale oni byli ludźmi twojego pokroju. Lubiłeś ich,” – powiedziała. Usiedliśmy i przez chwilę patrzyliśmy w przestrzeń. „W końcu spytałem: „A co z twoimi ludźmi?” Powiedziała: „Co z nimi?” Powiedziałem: „Zabiłaś ich?” „Nie chcę teraz o tym rozmawiać. To taka piękna noc.”   

 

 

NIC NIE JEST TAKIE, JAKIM SIĘ WYDAJE

 

           

            „Nic nie jest takie, jakim się wydaje.” Pewnego dnia powiedział mi to Morgan. Brzmiało to mądrze, ale wątpiłem czy jest w tym jakiś głębszy sens. To znaczy wiem, że w świecie jest dużo iluzji, ale sklep z butami jest sklepem z butami, moja brzytwa dalej jest brzytwą a mój kapelusz moim kapeluszem. Morgan prawdopodobnie przeczytał książkę o zen. Tak się zachowuje, chodzi na te dziwaczne popijawy a po powrocie wygłasza do mnie przemówienia. Nie dbam o to. Dzięki temu mam o czym rozmyślać. Kiedyś powiedział, że duchy istnieją i że nie trzeba się ich bać, bo one są strasznie samotne i po prostu potrzebują towarzystwa. Powiedziałem, że nigdy nie widziałem ducha a on powiedział, że nie patrzyłem we właściwą stronę. Nigdy mi nie powiedział, która strona jest właściwa. Podejrzewam, że to wymaga spektrofluorometru, a ja go nie mam. Ale Morgan też nie. Lubię siedzieć nocami na dworze i patrzeć na gwiazdy. Są ich w Drodze Mlecznej miliardy. Oczywiście my możemy dostrzec tylko kilka tysięcy, ale to i tak mnóstwo jak dla mnie. Co jakiś czas jedna z nich spada, prosto z wodoru, po dwudziestu pięciu miliardach lat, albo i dłużej. Często zastanawiam się, dokąd one pędzą z tak zwrotną prędkością. Nasze Słońce odejdzie za dwadzieścia pięć miliardów lat, i co wtedy?

 

 

KOCHANIE, CZY MNIE SŁYSZYSZ?

 

            Alison patrzyła w lustro i czesała swoje włosy. Jakaż była piękna! „Wyglądam paskudnie,” – powiedziała. Schyliłem się, zawiązałem buta, a gdy wstawałem uderzyłem głową o stolik. „Aaał,” – powiedziałem. „Co powiedziałeś, kochanie?” – spytała. „Powiedziałem, że powinniśmy kupić nowy stół,” – odparłem. „Przecież właśnie jeden kupiliśmy,” – powiedziała. „Moglibyśmy kupić drugi, żeby mieć zapas na wypadek, gdyby z tym coś się stało,” – powiedziałem. Nie odpowiedziała, tylko dalej szczotkowała swoje włosy. Spojrzałem na swoje buty i powiedziałem: „Coś tu jest nie tak.” „Co powiedziałeś, kochanie?” „To wspaniale móc być tam dziś wieczorem.” „Gdzie: tam, kochanie?” „Gdziekolwiek to jest, idziemy tam,” – powiedziałem. „Nigdzie nie idziemy,” – powiedziała. „To znaczy tu. To cudownie móc być tu dziś wieczorem.” „Romantyczna noc we dwoje w domu,” – powiedziała. Co miała na myśli mówiąc „nomadyczna”? Nomadyczna noc we dwoje w domu. Zdarzały się chwile, kiedy martwiłem się o Alison. Balansowała na krawędzi, niemalże przechodząc do swojego własnego świata gdzie nic, co widzi i słyszy nie ma odpowiednika w realnym świecie. Codziennie żyję z tym strachem. Moje buty są założone na niewłaściwe stopy, albo tylko tak mi się teraz wydaje.

 

 

 

 

CHŁOPIEC I JEGO KROWA

 

            Usiadłem na swojej kanapie i zanuciłem prostą melodię. Nie rozpoznawałem jej, ale dalej nuciłem. Zacząłem wpadać w trans i zakręciło mi się w głowie. Podskoczyłem i powiedziałem: „To nie jest dobry pomysł chłopcze. Weź się w garść. Masz obowiązki, są miejsca, w które musisz pojechać, rzeczy, które musisz zobaczyć, ludzie, których musisz spotkać, światy do zdobycia.” Następnie upadłem na podłogę i leżałem na niej, drżąc, z jednym okiem otwartym. Zaatakował mnie brutalny chochlik. Miałem kłopoty z poruszaniem kończynami. Powiedziałem: „Będziesz tego żałował.” Jakaś ręka sięgnęła po mnie i podniosła, ręka nie należąca do nikogo. Nalałem sobie szklankę wody i wypiłem ją. Zaczęła ze mnie wyciekać. Poszedłem wezwać hydraulika. „Cieknie,” – powiedziałem. Miałem nadzieję, że uda mi się opanować sytuację, bo miałem wielkie plany, rzeczy które zawsze chciałem zrobić, ale nigdy nie zrobiłem. Coś pełzło po ścianie. Był to zielony trzyszcz polny[1] z sześcioma plamkami. To musiało coś oznaczać. Powodzenie? Śmierć? Chwyciłem szklankę, szybko złapałem żuczka i wyrzuciłem go na zewnątrz. Po co ryzykować. Wróciłem na kanapę i zacząłem nucić melodyjkę, którą nuciła mi mama gdy byłem mały, o chłopcu i jego krowie. I tak popołudnie przeszło w wieczór, a wieczorem przyszyłem sobie guzik w koszuli i poczułem się naprawdę dobrze.

 

 

CELEBRACJA TAŚMY IZOLACYJNEJ

 

            Miałem mnóstwo taśmy izolacyjnej, ale nigdy jej nie używałem. Na wszelki wypadek kupiłem więcej. Pomyślałem sobie, że na pewno nadarzy się jakaś okazja. Rozglądałem się dokoła. Powiedziałem do Tracy: „Czy masz coś przeciwko temu, żebym owinął cię taśmą izolacyjną?” „Ale tylko trochę na nadgarstku,” – odparła. „Dziękuję,” – powiedziałem. Poczułem się znacznie lepiej. Nikt nie wie co się zaraz wydarzy,” – powiedziała. „Co masz na myśli?” – spytałem. „Satelita spadł na kościół episkopalny,” – powiedziała. „A to nieszczęście,” – powiedziałem. – Czy ktoś ucierpiał?” „Pani Grave tam była. Ona myśli, że to znak z nieba. Gdy to się stało podjadała krakersa,” – powiedziała. Wziąłem kawałek taśmy i przykleiłem jej do pleców. „Cieszę się, że jest cała,” – powiedziałem „To psychotyczka. Wiesz o tym,” – powiedziała. Wziąłem kawałek taśmy i przykleiłem jej do włosów. „To nieszkodliwa starsza pani, która boi się goblinów,” – powiedziałem. „Ona myśli, że wszystkie dzieci są goblinami. Pewnego dnia któreś zabije,” – odparła. „Boa dusiciel Andy’ego uciekł zeszłej nocy,” – powiedziałem. „Kto to jest Andy?” – spytała. „On jest kierowaniem w sklepie z artykułami żelaznymi Ace’s,” – odparłem. – „Myślałem, że go znasz.” „Nigdy nie byłam w sklepie z artykułami żelaznymi Ace’s,” – powiedziała. „To cudowne miejsce,” – odparłem. „Co on do diabła robił z boa dusicielem?” – spytała. „Trzymał świnie z dala od jego domu,” – odparłem. „Jest w tym jakiś sens,” – powiedziała. Wyciągnąłem ręce i przykleiłem jej do tyłka kawałek taśmy. Wyglądała teraz naprawdę ślicznie.


[1] Taki żuczek. W oryginale Six-Spotted Greek Tiger Betele, po łacinie cicindela campestris

.

POKRZEPIENIE

 

            Na sobotnim jarmarku starsza pani sprzedaje fiolki z moczem łasicy, za trzydzieści pięć dolarów sztuka który to, wedle jej słów, działa zbawiennie na duszę. „Skąd pani go ma?” – zapytałem ją. „Mam swoje źródła,” – odparła. „Skąd mam wiedzieć, że to nie pani mocz?” – spytałem. „Bo gdyby był mój, nie działałby zbawiennie na twą duszę. Sugerujesz, że jestem jakąś natrętną oszustką. Otóż zapewniam cię, że nie jestem. Mocz łasicy od stuleci znany jest jako doskonałe lekarstwo na duszę. Spójrz dokoła, na te wszystkie umęczone dusze. Mogłabym im pomóc, ale one śmieją się ze mnie, takim słabym, pełnym znużenia śmiechem,” – powiedziała. „Pewnego razu w Teksasie wypiłem mocz podbrudnika mokradłowego[1],” – powiedziałem. „Jak go dostałeś?” – spytała. „Znałem tego nietoperza,” – odparłem. „Och,” – powiedziała. „Miałem po tym widzieć w nocy, ale skończyło się tym, że na miesiąc niemal zupełnie oślepłem,” – powiedziałem. „Nie możesz być zbyt ostrożny,” – powiedziała – „Ale ja gwarantuję satysfakcję albo zwrot pieniędzy.” „To dobra oferta, ale muszę ją przemyśleć,” – powiedziałem. „Rób jak uważasz,”- powiedziała. – „Ale ja mogę to w każdej chwili sprzedać.”  „No dobra, wezmę jedną,” – powiedziałem. „Tylko jedną? Będziesz żałował,” – odparła. Sprawdziłem w portfelu. „No dobra, niech będą trzy,” – powiedziałem. „Specjalnie dla ciebie zapakuję je w ładną torebkę. A tu przyczepię swoją wizytówkę na wypadek, gdybyś chciał więcej. Dzwoń o każdej porze,” – powiedziała. Nazywała się Adela Lea Baider a ja właśnie dałem jej sto pięć dolarów za trzy fiolki moczu łasicy. Odczuwałem rodzaj dziwnego podniecenia. Właściwie to nie miałem zamiaru tego wypić, ale samo noszenie tego w kieszeni było obrzydliwie ekscytujące. Wmieszałem się w tłum i oczywiście unosiłem się cal lub dwa nad ziemią. Spodziewałem się że w końcu jakiś nieprzyjemny typ ściągnie mnie na dół i strzeli w pysk za moją nieroztropność, ale to nie nastąpiło. Zamiast tego ujrzałem Hilary kupującą bukiet żonkili. Dotknąłem jej ramienia i powiedziałem: „Jak się masz, Hilary?” „A, Barney, to ty. Jestem paskudnie przeziębiona. Pomyślałam, że poprawię sobie nastrój tymi żonkilami. U mnie wszyscy są teraz przeziębieni, więc ostatnio nie działo się nic wesołego. Po prostu musiałam wyjść dzisiaj z domu. Powoli stawaliśmy się zgrają zombich,” – powiedziała. – „Ale powiedz, jak ty się miewasz?” „Cóż, muszę przyznać, że teraz czuję się świetnie,” – powiedziałem. „Czy sprzedałeś ten obraz na tym group show, na którym byłeś?” – spytała. „No cóż, obawiam się, że nie sprzedał się żaden z moich obrazów, aczkolwiek usłyszałem kilka pochwał,” powiedziałem. „Cieszę się, że czujesz się świetnie. Musisz mi kiedyś zdradzić swój sekret,” – powiedziała. Nie byłem pewien, czy ten jej ostatni komentarz nie był uszczypliwy, ale zdecydowałem się nie dzielić się z nią moczem łasicy. Nie sądzę, żeby na nią podziałał. Trzeba być na niego podatnym. Albo uległym, to lepsze określenie. Poddałem się mu całkowicie i cieszyłem się, że oddaliłem się od Hilary. Mocz sprawiał, że mój głowa pracować w bardzo przyjemny sposób. Trzymałem rękę w kieszeni dotykając fiolek i przedzierałem się przez tłum. Wyobrażałem sobie, że znajduję się pośród gawiedzi podczas jakiegoś średniowiecznego święta z piszczałkami, bębnami i grogiem lejącym się strumieniami z kielichów. Tłum sprośnych wieśniaków niezmiernie mnie bawił, ale wyczułem, że kroi się jakaś bijatyka i opuściłem to zgromadzenie na rzecz swojego własnego, spokojnego domu. Jak tylko tam przybyłem postawiłem fiolki na stoliku i wpatrywałem się w nie w podziwie. Poczułem się jak naprawdę bogaty człowiek. Nie słyszałem o nikim, na całym świecie, kto miałby trzy fiolki z moczem łasicy. Czułem, jak moja dusza drży. Byłem rozgrzany do białości tym upojeniem. Przyłożyłem jedną z fiolek do policzka i już w następnej sekundzie siałem spustoszenie w kurniku. A potem zasnąłem i byłem szczęśliwy.

 

 

WIDMOWI ŻOŁNIERZE

 

            Widziałem dzisiaj kaczkę wpadającą na drzewo. O rany, takich rzeczy nie widuje się często. Chyba mi się to przywidziało. Jeździłem po okolicy a teraz, jak o tym myślę dochodzę do wniosku, że patrzyła na mnie tuż przed zderzeniem. Musiało mi być bardzo głupio. Tak czy inaczej nie zatrzymałem się żeby zobaczyć, jak się czuje. Chciałem, ale bałem się że wpędzę ją w zakłopotanie. Jeden rzut oka w moją stronę mógłby ją zabić. Czułem się z tym podle, choć to właściwie nie była moja wina. Jechałem na paradę z okazji dnia pamięci. Nagle zapragnąłem zobaczyć tych wszystkich weteranów, maszerujących w swych mundurach ulicą Główną. Ale ta kaczka przeleciała i spojrzała na mnie a teraz leży zmięta, bez ducha. Pojechałem dalej, nie oglądając się. Policja otoczyła ulicę Główną kordonem, więc musiałem skręcić w boczną uliczkę i poszukać miejsca do zaparkowania. Nie było zbyt dużo wolnych miejsc parkingowych, ale w końcu znalazłem jedno. Chodnikami ciągnął strumień ludzi, wszyscy oni zdążali na paradę. Podążyłem za nimi. „Ładny dzień na paradę,” – powiedziałem do jakiejś małej, starszej pani idącej obok. „Myśli pan, że polecę na taką starą śpiewkę jak ta? Lepiej spróbuj pan z kimś innym, – powiedziała. „Ja tylko rzuciłem uwagę na temat pogody,” – powiedziałem – „Nie chciałem pani urazić.” Od tego momentu trzymałem się na uboczu. Parada sama w sobie była raczej skromna. Naliczyłem około trzydziestu pięciu weteranów, w wieku od osiemnastu do osiemdziesięciu pięciu lat. Było kilku na wózkach inwalidzkich, kilku idących o kulach, dwóch doboszy i trębacz. Tłum przypatrywał się im w milczeniu. Policja patrolowała ulice jak gdyby przejeżdżała nią królowa. Rozejrzałem się ale nie zobaczyłem żadnej królowej. Człowiek stojący obok spojrzał na mnie i powiedział: „Ta parada jest taka mała, bo ludzie z tego miasta na wojnach zawsze giną. Po prostu nie są stworzeni do walki. Nie wiem czemu tak jest. To musi być coś w wodzie. Po prostu odmawiają strzelania. To dziwne, czyż nie[2]. Przeprowadzono mnóstwo badań, ale wciąż nie wiadomo czemu tak się dzieje.” „Jeśli próbuje pan mnie nabrać, musi się pan wymyślić coś lepszego niż to,” – powiedziałem. „O czym pan do cholery mówi?”-  spytał. „Przyszedłem tu, żeby zobaczyć królową, ale najwyraźniej nie ma tu żadnej królowej.” – powiedziałem. „Pozbyliśmy się tych monarchistycznych bzdetów wieki temu,” – odparł. „Och,” – powiedziałem – „nikt mi nie powiedział.” Odwróciłem się, przepchnąłem przez tłum i wróciłem do samochodu. Droga do domu minęła spokojnie nie licząc tego, że przez cały czas miałem przed oczami obraz tej kaczki lecącej obok mojego samochodu i patrzącej na mnie. Przez to nie mogłem się skupić i nie patrzyłem na drogę. W jednej chwili był to pełen uczucia, niemal zakochany wzrok, a w następnej sprawiał wrażenie oskarżycielskiego. Ledwo minąłem nadjeżdżającą ciężarówkę, kierowca której trąbił na mnie gniewnie. Po tym wydarzeniu pomachałem kaczce na dowidzenia i skupiłem się na prowadzeniu. To prawda, że prawie żaden mieszkaniec tego miasta nie wrócił z żadnej wojny. Nazywano ich widmowymi żołnierzami, byli ulubieńcami nieprzyjaciół i wydaje mi się, że dlatego właśnie poszedłem na paradę. Żeby poczuć jak maszerują, ten mały podmuch zimnego powietrza.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ŚWIERSZCZE

 

Kiedy jestem sam w letnią noc a w domu jest świerszcz, zawsze wydaje mi się, że może być gorzej. Czasem pada deszcz, pioruny i błyskawice wstrząsają domem. Siły mnie opuszczają a przecież muszę po omacku szukać świecy. W końcu ją znajduję, ale gdzie są zapałki? Zawsze trzymam je w tamtej szafce. Strącam wazon, ale nie tłukę go. Bojąc się, że mogę coś stłuc, wracam na swoje krzesło i siedzę na nim w ciemnościach. Blaski błyskawic rozświetlają cały dom. Wtedy przypominam sobie o świerszczu i słucham jego cykania. Wkrótce burza przechodzi i wraca światło. Mój dom wypełnia niesamowita, zielona cisza. Martwię się, że świerszcz mógł zostać trafiony swoją własną błyskawicą.

 

 

DZIEŃ OJCA

 

            Moja córka od lat żyje za oceanem. Przez zamążpójście weszła do rodziny królewskiej, a oni nie pozwalają jej kontaktować się ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Odżywia się nasionkami, które popija kilkoma łykami wody. Bezustannie o mnie myśli. Jej mąż, Książę, chłosta ją gdy przyłapie ją, jak śni na jawie. Ostre psy obronne nie spuszczają jej z oka. Wynająłem detektywa, ale został zabity podczas próby oswobodzenia jej. Napisałem setki listów do departamentu stanu. Odpisali, że są świadomi powagi sytuacji. Nigdy nie widziałem jak ona tańczy. Zawsze byłem poza domem, na jakiejś konwencji. Nigdy nie słyszałem jak śpiewa. Zawsze pracowałem do późna. Nazywałem ją Moją Księżniczką, żeby wynagrodzić jej moją nieobecność, a ona nigdy mi nie wybaczyła. Na drugie imię miała nasionko.

 

 

KOBIETA WAYLONA

 

            Loretta miała koguta, który był tak agresywny, że nikt nigdy nie mógł jej odwiedzić. Loretta uwielbiała tego koguta a kogut uwielbiał Lorettę. Więc jedyna okazja żeby się  zobaczyć z Lorettą była wtedy, kiedy przyjechała do miasta. Spotkaliśmy się w Mike’s Westview Cafe i przez do rana piliśmy z nią piwo. Kogut miał na imię Walon a ona gadała o Walonie przez całą noc i komuś, kto dobrze jej nie zna mogłoby się wydawać, że opowiada o swoim mężu. Ja znałem ją dobrze, ale i tak wydawało mi się, że opowiada o swoim mężu. „Walon nie czuł się dziś rano zbyt dobrze.” „Walon był dla mnie taki miły zeszłej w nocy.” „Walon jest tak przystojny, że czasem wprost nie mogę oderwać od niego wzroku.” Wciąż miło jest się z nią spotkać i jak dla mnie wydaje się zupełnie normalna. Gdy zamykano lokal pożegnaliśmy się i delikatnie pocałowałem Lorettę. Musnąłem ją tylko  w policzek ponieważ wiedziałem, że jest żoną kurczaka i szanowałem to. Walon uszczęśliwił ją w sposób, w jaki ja bym nie mógł. Gwiaździste niebo, policja chowająca się w krzakach, Boże, jak dobrze być żywym, myślę sobie i sikam w ciemnościach za samochodem, w moich prywatnych ciemnościach.

 

 

MOJA HODOWLA BYDŁA

 

 

            Nie pamiętam zbyt wiele z tamtego wieczoru. Jacqueline nalegała, żebym zobaczył jej pępek. Twierdziła, że gdybym go dotknął przyniosłoby mi to szczęście. Nie mam pojęcia, czy go w końcu dotknąłem. Dabney przechwalał się swoimi wygranymi na wyścigach. Mówił, że tydzień temu wygrał w dziewięciu na dziesięć wyścigów. Powiedziałem mu, że nikt mu nie wierzy, więc zaprosił mnie ze sobą na tor. Powiedziałem mu, że nie jestem hazardzistą, co było nieprawdą. Beatrice podeszłą i pokazała mi swój pępek. Wyglądał jak maleńka twarz, przez co nieźle się uśmiałem. Zapytałem, czy mogę go dotknąć a ona powiedziała „Oczywiście, Kochanie.” Nie chciałem przestać go dotykać, ale po chwili ona musiała pójść do toalety. Adam opowiadał mi o swojej ostatniej operacji. Pokazał mi bliznę i upuściłem szklankę. Isabel próbowała sprzedać mi bydło. „Isabel,” – powiedziałem – „Nie jestem tym typem faceta.” Podciągnęła trochę bluzkę i wskazała na swój pępek. Nie pamiętam wiele z tego, co było potem. Podano jakieś warzywa. Ktoś stłukł jakieś naczynia. Otto Guttchen pokazywał mi skamieliny.

 

 

FACET OD HEATHER

 

Jakiś człowiek zatrzymał mnie na ulicy i zapytał: „Czy pan Victor Hewitt?” „Tak, to ja,” – powiedziałem, – „skąd pan wiedział?” „Jestem przyjacielem Juliana,” – powiedział. „Nie znam żadnego Juliana,” – powiedziałem. „Julian jest przyjacielem Heather,” – powiedział. „Heather Eston?” – spytałem. „Tak, wydaje mi się że tak ma na nazwisko,” – powiedział. „Więc dlaczego mnie pan zatrzymał?” spytałem. „Heather pokazała mi pańskie zdjęcie,” – powiedział. „Heather ma moje zdjęcie? Ja ledwie znam Heather Eston,” powiedziałem. „Tak, to zabawne zdjęcie. Ma pan na nim na głowie jakiś owoc, czy coś,” – powiedział. „Nigdy nie miałem żadnego owocu na głowie,” – odparłem. – „Nie mógłbym tego zrobić. Jestem poważnym człowiekiem, nie wkładam sobie owoców na głowę.” „Wszystko jedno,” powiedział. – „Heather powiedziała, że pan może znać kogoś, kto pomoże mi wykonać pracę.” „Jaką pracę?” – spytałem. „Po prostu pracę, wie pan. Pracę,” – powiedział. „Znam kogoś, kto może panu pomóc zbudować łódź. Znam kogoś, kto może  pomóc panu zbudować dom. Znam kogoś, kto może pomóc panu zbudować mandolinę,” – powiedziałem. „Bardzo śmieszne,” – powiedział, – „Ja też jestem poważnym człowiekiem. I wydaje mi się, że nie jest pan tym Victorem Hewittem o którego chodzi, o ile w ogóle jest pan Victorem Hewittem.” „Oba twoje pomysły są interesujące, Bruno. Naprawdę,” – powiedziałem. „Hej, skąd wiesz, że mam na imię Bruno?” – spytał. – „Nie powiedziałem ci jak mam na imię,” „Heather mi powiedziała,” – powiedziałem. „No ładnie,” – powiedział wyglądając, jakby ciężko się nad czymś zastanawiał – „a ja myślałem, że właśnie ją sobie wymyśliłem,” – powiedział. „Wymyśliłeś, Bruno,” – powiedziałem – „Ja też. Gdy dwóch ludzi takich jak my działa razem, sam widzisz, jaki w nich może tkwić potencjał. Jestem jak najbardziej zainteresowany współpracą z tobą przy tej robocie. Co zamierzamy zrobić, uwolnić myszy z laboratorium?” „Jesteś wspaniały,” – powiedział i nieomal udusił mnie w swym ojcowskim, niedźwiedzim uścisku.

 


[1] Taki nietoperz. W oryginale ghost-faced bat, po łacinie mormoops megalophylla

[2] Uprasza się redakcję/korektę o nie wstawianie tu znaku zapytania. Dziękuję.

 

notatki końcowe

3 sierpnia, 2008

Superokazje

 

    

 

Aby pokochać jakąś rzecz, wystarczy sobie uświadomić, że można ją utracić.

 

   Gilbert Keith Chesterton

 

   Z natury bardziej cenimy coś, co jest rzadkie. Bardziej motywuje nas myśl, że możemy coś stracić, niż możliwość zdobycia innej rzeczy o tej samej wartości. Sprzedawcy mają tego świadomość. Ciągle ostrzegają klientów przed możliwością wyczerpania zapasów, aby przerazić ich perspektywą nieotrzymania czegoś, czego wcale nie chcieli nabyć.

   Gdy film lub książka zostają ocenzurowane lub zakazane – zauważa Cialdini – to popyt na nie zazwyczaj automatycznie rośnie. Jeśli czegoś się nam zakaże, bardzo chcemy t mieć. Zgodnie z opisywanym przez Cialdiniego „efektem Romea i Julii”, nastoletni kochankowie z dużym prawdopodobieństwem bardziej zaangażują się w związek, jeśli rodzice się mu sprzeciwiają i utrudniają spotkania.

 

   Powinniśmy być świadomi, jak reagujemy na niedobór lub małą dostępność jakichś dóbr, ponieważ wpływa to na zdolność do jasnego myślenia. Robimy głupie rzeczy, takie jak angażowanie się w licytację bez końca, a potem płacimy za coś, na co nas nie stać. Stajemy się ofiarami sprzedawców, którzy mają „ tylko jeden egzemplarz na składzie”, lub agentów nieruchomości mówiących o „ małżeństwie lekarzy spoza miasta, którzy również są zainteresowani tym domem”.

 

   Aby dowiedzieć się czegoś o dwóch pozostałych narzędziach wpływu: sympatii i autorytecie, będziecie musieli sięgnąć po książkę. Mogę zdradzić, że jeśli chodzi o drugi typ, Cialdini powołuje się na słynny eksperyment Stanleya Miligrama, w którym badał on ludzką tendencję do szanowania autorytetu, nawet gdy jednostka uosabiająca ten autorytet nie jest godna zaufania. ( o tym w kolejnych notatkach).

 

 

Robert Cialdini

Uzyskał tytuł doktora psychologii na Uniwersytecie Północnej Karoliny, staż odbył na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Wykładał również gościnnie na uniwersytetach Stanowym w Ohio i Stanforda.

   Uważany jest za największy światowy autorytet w dziedzinie wpływania na innych i perswazji. Oecnie pracuje jako profesor psychologii na Uniwersytecie Stanu rizona. Jest prezesem firmy doradczej Influence at Work, świadczącej usługi klientom korporacyjnym.

   Cialdini napisał również książkę Wywieranie wpływu na ludzi: teoria i praktyka, w której pisze o perswazji i zasadach uległości wobec grup.

 

Społeczny dowód słuszności

3 sierpnia, 2008

   Dlaczego do komedii telewizyjnych dogrywany jest śmiech z offu, nawet gdy twórcy serialu uważają podobny zabieg za obrazę, a większość publiczności go nie cierpi? Ponieważ badania pokazują, że widzowie uważają gagi za śmieszniejsze, gdy słyszą śmiech innych ludzi, nawet jeśli nie jest on prawdziwy.

   Ludzie potrzebują społecznego dowodu słuszności, chcą, aby inni zrobili coś najpierw. Czują się wtedy bardziej komfortowo. Cialdini przytacza dramatyczny przykład Catherine Genovese, kobiety zamordowanej na ulicy nowojorskiej dzielnicy Queens w 1964 roku. Napastnik atakował ją trzykrotnie w ciągu pół godziny, zanim ostatecznie zabił. Aż 38 osób widziało zdarzenie, słyszało krzyki i odgłosy szamotaniny, ale nikt nie zatrzymał się, aby interweniować. Czy to po prostu brak serca nowojorczyków? Możliwe, chociaż świadkowie sami wydawali się wstrząśnięci tym, że nic nie zrobili. W końcu pojawiła się odpowiedź. Każdemu wydawało się, że ktoś inny coś zrobi, i w efekcie nikt nic nie zrobił. Każdy, kto znajdzie się w prawdziwych kłopotach – zauważa Cialdini – ma większą szansę na otrzymanie pomocy, jeśli świadkiem zdarzenia jest tylko jedna osoba. W tłumie lub na ulicy, gdy ludzie widzą, że nikt nie ruszył na pomoc, sami nie są skłonni do pomocy. Potrzebujemy „ społecznego dowodu słuszności”, nim podejmiemy działania.

   Zanim temat ten stał się popularny, Cialdini omawiał kwestię samobójstw naśladowczych. Najsłynniejszym przypadkiem społecznego dowodu słuszności w odniesieniu do samobójstwa był koszmar Jonestown w Gujanie w 1978 roku, gdy 910 członków sekty Świątyni Ludu Jima Jonesa popełniło samobójstwo, wypijając truciznę. Jak to możliwe, że tyle osób wybrało dobrowolną śmierć? Większość wyznawców została zwerbowana do sekty w San Francisco. Cialdini sugeruje, że izolacja związana z pobytem w obcym kraju wzmocniła naturalną ludzką tendencję do „ robienia tego, co robią inni”.

 

 

   A oto mniej drastyczny przykład: marketing i reklama zazwyczaj odwołują się do społecznego dowodu słuszności. Często niechęć do użycia jakiegoś produktu, dopóki nie zacznie go używać wiele innych osób, jest użytecznym sposobem zdobywania wiedzy na temat tego, czy coś jest dobre czy złe. Marketingowy łatwo obchodzą to utrudnienie. Referencje, nawet jeśli wypowiadają je aktorzy, mają moc wpływania na decyzje zakupowe.

Konsekwencja

3 sierpnia, 2008

 

Głupia konsekwencja jest postrachem ciasnych umysłów.

 

Ralph Waldo Emerson

 

 

 

 

 

 

   Ludzie lubią być konsekwentni i robią, co w ich mocy, aby uzasadnić przed sobą podjęte decyzje. Dlaczego tacy jesteśmy? Częściowym wyjaśnieniem jest presja społeczna – nikt nie lubi osób ciągle zmieniających poglądy lub nastroje. Chcemy być postrzegani jako ludzie pewni swoich planów i zamierzeń. A to, niestety, kopalnia złota dla marketingowców. Są oni świadomi wewnętrznej presji wywieranej na nasz umysł i w pełni ją wykorzystują. Gdy dzwoniący przedstawiciel organizacji charytatywnej pyta: „ Jak się pani dzisiaj miewa?”, w dziewięciu przypadkach na 10 otrzyma pozytywna odpowiedź. Gdy następnie poprosi o datek na nieszczęśliwe ofiary katastrofy lub epidemii, nie możemy nagle stać się wredni, zrzędliwi i odmówić pomocy potrzebującym. Chcemy zachować konsekwencję i czujemy się zobowiązani do przekazania datku.

   Marketingowy wiedzą, że jeśli skłonią kogoś do drobnego zaangażowania, to mają go w rękach. Pozbawieni skrupułów sprzedawcy samochodów oferują na początek bardzo niską cenę, co ma skłonić klienta do wejścia do salonu, ale później, z wszystkimi dodatkami, cena nie jest już taka niska. Innym trikiem sprzedawców jest skłonienie klientów do własnoręcznego wypełnienia druku zamówienia lub umowy sprzedaży, co dramatycznie zmniejsza szansę zmiany zdania. Publiczne zobowiązania mają wielką siłę.

  

 

Robert Cialdini

3 sierpnia, 2008

Poznaj psychologiczne techniki wpływania na ludzi, aby nie stać się ich ofiarą.

” Co właściwie sprawia, że jeden człowiek ulega drugiemu? Jakie techniki wpływania na innych okazują się skuteczne? Dlaczego prośba sformułowana w jakiś określony sposób spotyka się z odmową, podczas gdy nawet niewielkie jej przeformułowanie sprawić może, że zostanie spełniona z ochotą?”.

 

” Rozpatrywane pod tym kątem niesamowite poczucie spokoju, z jakim ci ludzie zmierzali w kierunku kadzi z trucizną i pewnej śmierci, jak również zdyscyplinowanie i brak paniki wydają się bardziej zrozumiałe. Jones ich nie zahipnotyzował, on ich przekonał – częściowo sam, a częściowo za pomocą społecznego dowodu słuszności – że samobójstwo jest właściwym zachowaniem”.

 

Książka Wywieranie wpływu na ludzi: psychologia perswazji została przetłumaczona na 20 języków i sprzedana w ponad milionie egzemplarzy. We wstępie Robert Cialdini przyznaje, że zawsze był łatwym łupem dla akwizytorów, obnośnych handlarzy i zbieraczy datków. Nigdy nie umiał po prostu powiedzieć ” nie”, gdy proszono go o datek. Jako psycholog społeczny prowadzący badania eksperymentalne zaczął się zastanawiać nad technikami używanymi do przekonywania ludzi, by zrobili coś, czym normalnie nie byliby zainteresowani. Cialdini zgłaszał się na reklamowane w gazetach kursy sprzedaży bezpośredniej, aby z pierwszej ręki zdobyć informacje o technikach perswazji stosowanych w działalności handlowej. Zagłębił się w obszar public relations, analizował reklamy, przyglądał się działalności organizacji zbierających fundusze – chciał poznać sekrety ” psychologii uległości” od zawodowo praktykujących ją osób.

   W wyniku badań powstała klasyczna praca z dziedziny marketingu i psychologii pokazująca, dlaczego jesteśmy tak wrażliwi na perswazję. Między wierszami autor przemycił sporo prawdy o ludzkiej naturze.

 

Automatyczne reakcje

 

   Cialdini rozpoczyna od omówienia macierzyńskiego instynktu indyczek. Indyczki są bardzo opiekuńcze, ale jak odkryto, ich instynkt macierzyński może zostać pobudzony tylko przez jeden bodziec: wydawany przez ich małe dźwięk „czip, czip”. Tchórz jest naturalnym wrogiem indyka – gdy matka go dostrzeże, natychmiast szykuje się do ataku, zrobi tak nawet na widok wypchanego truchła. Jednak gdy wypchany tchórz zacznie wydawać dźwięki „ czip, czip” ( ten sam, co małe indyki ), dzieje się coś dziwnego: indyczka z pełnym zaangażowaniem zaczyna się nim opiekować!

   Jakże głupie i śmieszne są zwierzęta, można by pomyśleć. Wciśnij guzik, a zachowają się w określony sposób. Jednakże Cialdini pisze o zachowaniu indyków, aby przygotować nas na niewygodną prawdę o ludzkich reakcjach. My również mamy zaprogramowane reakcje, które zwykle wywołują pozytywne rezultaty – na przykład umożliwiają przetrwanie ez nadmiaru myślenia – ale mogą być również wykorzystane na naszą szkodę, jeśli nie jesteśmy świadomi czynników je inicjujących.

   Cialdini identyfikuje sześć podstawowych narzędzi wpływu społecznego, czyli sposobów nakłaniania nas do działań automatycznych, z pominięciem racjonalnego procesu podejmowania decyzji. Psychologowie nazywają te łatwo inicjowalne zachowania „ sztywnymi wzorcami ruchowymi”.

 

Znając czynnik inicjujący można z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć reakcję osoby.

 

   Do książki Cialdiniego bardziej pasowałby podtytuł: „ Jak skłonić ludzi do automatycznych reakcji, zanim zdążą racjonalnie przemyśleć propozycję”. Sześć podstawowych narzędzi wymienionych przez Cialdiniego, które są wykorzystywane do nakłaniania ludzi, by bezmyślnie akceptowali przedkładane im propozycje, to:

    wzajemność,

    zaangażowanie i konsekwencja,

    społeczny dowód słuszności,

    sympatia,

    autorytet,

    niedostępność

w nowym miejscu nowy duch

3 sierpnia, 2008

Za drzwiami zostały otwarte okna, Pan Bóg i Ł. w jednej osobie. Hasta la Vista!

Hello world!

3 sierpnia, 2008

Welcome to WordPress.com. This is your first post. Edit or delete it and start blogging!